poniedziałek, 20 lutego 2012

Bajka bez happy endu


Według mieszkańców Vauvert, maleńkiej wioski w południowej części Francji, można nastawić swój zegarek zgodnie z nawykami Rene Girarda. Każdego ranka, zawsze o tej samej porze, wpada do tej samej kawiarni i zamawia kawę, odwiedza zawsze ten sam kiosk, by odebrać poranne gazety. Potem wyrusza w 35-kilometrową podróż do Montpellier, niewielkiej - liczącej trochę ponad 200 tysięcy, położonej nad Morzem Śródziemnym – mieściny, która tego roku jest na ustach niemal każdego Francuza.

Wszystko za sprawą piłkarskiej drużyny, która w obecnym sezonie jest największą rewelacją Ligue 1. Zajmuje drugie miejsce, ze stratą jednego punktu do liderującego PSG. Wczorajszego wieczoru przeciwstawiła się paryżanom na ich własnym stadionie, będąc o krok od sprawienia nie lada sensacji. Do 88 minuty prowadziła 2:1 i jedynie genialna akcja Jeremy’ego Meneza pozwoliła podopiecznym Ancelottiego uratować skórę. Zespół zbudowany za niespełna siedem milionów euro stawił czoła ekipie, której podstawowa jedenastka kosztowała dziesięciokrotnie więcej (wliczając zawodników, którzy weszli z ławki rezerwowych, wyjdzie suma piętnastokrotnie większa).

W ogóle ten sezon to dla Montpellier piękna bajka, która zdaje się nie mieć końca. Ogrywali już Marsylię, Lyon, Rennes, remisowali z Saint Ettiene oraz Bordeaux. Nad czwartym miejscem mają bezpieczną 11-punktową przewagę i nawet, jeśli rywale zwyciężą w zaległych spotkaniach to różnica ośmiu oczek nadal będzie komfortowa. Klub, którego budżet wynosi, zaledwie 33 mln euro - szósty najmniejszy w lidze – potrafi rywalizować z potentatami finansowymi rozgrywek. W ciągu minionych pięciu lat na transfery poszło nieco ponad pięć milionów. Co więcej, w kadrze nie nastąpiły prawie żadne zmiany personalne względem sezonu poprzedniego (zakończonego dopiero na 14 pozycji).

Tajemnicę ostatnich triumfów Montpellier stanowi system szkolenia młodzieży. W pojedynku z Paris Saint Germain po murawie biegało pięciu wychowanków: bramkarz Geoffrey Jourden, obrońca Mapou Yanga-Mbiwa, pomocnicy Jamel Saihi i Younes Belhanda oraz Benjamin Stambouli, który wszedł z ławki rezerwowych w 63 minucie. W 27-osobowej kadrze znajduje się 13 graczy, będących produktem miejscowym.

Trzeba również wspomnieć o znakomitym systemie skautingowym, dzięki, któremu z drugiej ligi udało się wyciągnąć największą aktualnie gwiazdę – Oliviera Girouda. Kupiony za dwa miliony z FC Tours, jest nie tylko najlepszym strzelcem swojej drużyny, ale także całych rozgrywek – 16 goli w 23 meczach (34 procent bramek zdobytych przez podopiecznych Girarda). Wcześniej furorę robił Alberto Costa, ściągnięty za darmo z trzecioligowego FC Sete, wytransferowany później do Valencii za 6,5 mln.

Obecny zespół to zlepek niedoświadczonych młokosów z lokalnej szkółki bądź reprezentantów młodzieżówek Francji (m. in. Garry Bocaly, Remy Cabella); futbolistów bez większego stażu w Ligue 1, jak Giroud czy Joris Marveaux; oraz weteranów boisk europejskich: Hilton, Estrada, Utaka. Nad całością panuje wspomniany wcześniej Girard.

Zanim przejął ekipę z Montpellier jego trenerski dorobek nie robił imponującego wrażenia. Dość powiedzieć, że do 2009 roku na ławce rezerwowych w Ligue 1 spędził niespełna dwa sezony (Olympique Nimes 1991/1992 oraz Racing Strasbourg w roku 1998). Potem był asystentem Aime Jacqueta oraz Rogera Lemmera, a następnie trenował sekcje młodzieżowe Francji.

Dziś tworzy coś niezwykłego w Montpellier. Klubie, który wyłącznie raz zabłysnął na francuskiej scenie. W 1988 uplasował się na trzeciej pozycji w lidze, w 1990 sięgnął po krajowy puchar, a w 1991 dofrunął do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Wtedy zespołem dowodzili, m. in. Laurent Blanc, Carlos Valderrama oraz Eric Cantona. Girard dokonuje czegoś niezwykłego, bo już w pierwszym roku pracy zajął piąte miejsce, w kolejnym doprowadził drużynę do finału Pucharu Ligi, a w bieżącym toczy batalię o ostateczny triumf w rozgrywkach. Dokonuje czegoś niezwykłego, bo urzeczywistnia najszlachetniejsze idee piłki nożnej (istotą sukcesu nie są gigantyczne inwestycje, lecz szkolenie młodzików). Pod jego pieczą wychowankowie dojrzewają w zawrotnym tempie (Younesem Belhandą interesuje się podobno sama Barcelona, a Mapou Yanga-Mbiwą Olimpique Lyon). Siedem lat praktyki w młodzieżówkach dało mu niezbędne doświadczenie, a teraz zaowocowało doskonałym postępem młodzieży z Montpellier.

Taki też był cel prezesa Louisa Nicollina. Najął szkoleniowca kompetentnego w pracy z nowicjuszami, by wykorzystać potencjał nowicjuszy lokalnych. Właściciela można zatem uważać za protoplastę aktualnych osiągnięć Montpellier. A we francuskim futbolu próżno szukać drugiej tak barwnej postaci.

Człowiek, który nie ma matury, zamiast do szkoły chodził na mecze, zarządza przedsiębiorstwem osiągającym roczny obrót w okolicach 300 mln euro (przedsiębiorstwem parającym się, notabene, wywożeniem oraz utylizacją śmieci). Firma zatrudnia około sześciu tysięcy pracowników i posiada oddziały za granicą. Nicollin założył ją od podstaw w latach sześćdziesiątych. W klubie zresztą musiał spełnić identyczną rolę. Wszystko musiał budować od podstaw. Kiedy bowiem go przejmował w 1974 roku, znajdował się on w stanie agonalnym (w sezonie 1974/1975 zajął ósmą pozycję w czwartej lidze).

Przez tyle lat, mimo licznych niepowodzeń i niewielu drobnych sukcesików, Nicollin nie stracił zapału i pasji. Zamiast na trybunach woli siedzieć na ławce rezerwowych, wśród zawodników, by chłonąć emocje piłkarskie całym sobą. Słynie z prostolinijności oraz niewybrednego języka. Nie przebiera w słowach, zawsze mówi to, co myśli. Po przegranym spotkaniu z Auxerre, tak powiedział o Pedrettim: „Ten mały pedałek przez cały czas wpływał na decyzje sędziego, zajmiemy się nim w rewanżu na La Mosson". Po tej wypowiedzi został zawieszony przez francuską federację na dwa miesiące. O nowym Brazylijskim nabytku PSG potrafił stwierdzić: „Maxwell, czy to nie jest kawa?”. Wspominając o możliwym mistrzostwie jego zespołu, ogłosił: „Montpellier mistrzem Francji ? Gdybym był w Marsylii, Paryżu, Lyonie, Lille czy Rennes dźgnąłbym się w tyłek kiełbasą. Cóż za wstyd to byłyby dla nich”.

Dla Montpellier dotychczasowy sezon jest jak piękny sen, który niedługo może jednak przerodzić się w koszmar. Nie wiemy czy drużyna zdoła utrzymać formę do ostatniej kolejki (w poprzednim po 14 kolejkach zajmowali trzecie miejsce, by na koniec wylądować na pozycji 14). Nie wiemy, co czeka klub podczas letniego okienka transferowego (niewykluczone są sprzedaże najlepszych piłkarzy). Nie wiemy wreszcie jak ekipa Girarda poradzi sobie z walką na kilku frontach (potencjalny awans do Ligi Mistrzów, plus liga i puchary).

Wiele już było w futbolu klubów, które w jednej sekundzie wzleciały na wyżyny, a w następnej pogrążyły się w czeluściach przeciętności, niczym meteory, które w duszącej atmosferze wszechwładnego pieniądza płonęły doszczętnie, zanim zdążyły na dobre rozbłysnąć. Ta bajka dla Montpellier może zatem nie mieć happy endu.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Piłkarski cud po afrykańsku


Libreville, stolica Gabonu licząca niespełna 600 tysięcy mieszkańców, to miejsce szczególne dla Zambijczyków. Tam przed dziewiętnastu laty doszło do jednej z największych tragedii w historii sportu (w katastrofie lotniczej zginęła niemal cała reprezentacja Zambii). Tam również ta afrykańska ekipa, wczorajszego wieczoru, sięgnęła po raz pierwszy po Puchar Narodów Afryki. To doprawdy ironia losu. Miejsce od lat przeklęte, teraz okazało się szczęśliwe. Od dzisiaj nie ma chyba na globie skrawka obszaru, który budziłby tak skrajnie ambiwalentne uczucia.

Koniec wszechrzeczy

27 kwietnia 1993 roku kilka minut po starcie z lotniska w Libreville w samolocie - transportującym zawodników Zambii na mecz z Senegalem - nastąpiła awaria lewego silnika. Wówczas fatalny w skutkach błąd popełnił pilot, wyłączając sprawny prawy silnik. Samolot runął do oceanu. Rozbił się około 500 metrów od brzegu. Zginęli wszyscy, w tym 18-u piłkarzy drużyny narodowej.

„Doskonale pamiętam, że tego fatalnego 28 kwietnia byłem w szkole. To był mroczny dzień, który zaszokował cały naród. (…) Dzieci, kobiety, mężczyźni, młodzi i dorośli byli zjednoczeni w smutku” – relacjonował Chongo Kabon, dziennikarz „Zambian Economist”. Ta tragedia zabrała reprezentacji nie tylko wspaniałych futbolistów, żonom ich mężów, dzieciom ich ojców, ale całemu narodowi obebrała nadzieję. Wizytówkę kraju, jedyną rzecz, z której mogli czerpać niepohamowaną radość, z której mogli być dumni.

Jak piekielnie zdolną drużynę miała w tamtym czasie Zambia, pokazały Igrzyska Olimpijskie w Seulu. Młody zespół rozgromił Włochów 4-0, a hat-tricka strzelił Kalusha Bwalaga. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych „Chipolopolo” byli wschodzącą siłą afrykańskiej piłki, a jej największą gwiazdą wspomniany Bwalaga, który jako jedyny przeżył katastrofę. Ocalał przez przypadek. Nie znalazł się w samolocie, gdyż występował w PSV Eindhoven i miał lecieć osobno. W następnych latach stał się kluczową postacią dla zambijskiego futbolu.

Łabędzi śpiew Bwalagi

Na Puchar Narodów Afryki w 1994 roku jechał w funkcji kapitana. Wtedy jednak nie udało mu się sięgnąć po puchar. Zespół kierowany determinacją i pragnieniem uczczenia pamięci zmarłych, uległ w finale Nigerii 1-2. Mimo to piłkarze do ojczyzny wracali niczym bohaterowie. Dokonali bowiem rzeczy bezprecedensowej. Ekipa zmontowana naprędce, z drugiego garnituru, w ciągu zaledwie paru miesięcy po katastrofie zdobyła wicemistrzostwo.

Później nie było już tak dobrze. Zambijski futbol utonął w odmętach przeciętności i zapomnienia. Na sześciu następnych turniejach reprezentacja nie wychodziła z fazy grupowej. Wszystko zaczęło zmieniać się od 2006 roku, kiedy to Bwalaga został prezydentem federacji piłkarskiej. Od tamtego momentu rozpoczął 6-letni plan odbudowy, którego zwieńczenie stanowi wczorajszy triumf.

Przed turniejem Zambię uważało się za jedną z najsłabszych reprezentacji. Selekcjoner Gwinei Równikowej, Brazylijczyk Gilson Paulo, z dużą stanowczością stwierdził: „Są najsłabszą drużyną w grupie. (…) Porażka z Zambią jest nie do zaakceptowania”.

Zanim Zambia udała się do Gwinei w rankingu FIFA sklasyfikowano ją dopiero na 71 miejscu (18 pozycja w Afryce). W czterech kolejnych towarzyskich meczach przeciwko drużynom afrykańskim nie potrafiła strzelić bramki. W kadrze posiada tylko dwóch zawodników z Europy: Emmanuela Mayukę z Young Boys Berno oraz Chisambę Lungu z rosyjskiego drugoligowca Uralu Oblast. Gracz Utrechtu, Clifford Mulenga, na pucharowe rozgrywki nie pojechał ze względu na konflikt z trenerem (złamał jedną z żelaznych zasad szkoleniowca, opuścił w nocy hotel).

Selekcjonerowi także warto poświęcić kilka zdań. Herve Renard około siedmiu lat temu zwolniony został z czwartoligowego Cambridge United. Potem był asystentem Claude’a Le Roy w Ghanie. Zambię objął po raz pierwszy w kwietniu 2010 roku i doprowadził do ćwierćfinału w Pucharu Narodów Afryki (porażka po rzutach karnych z Nigerią). Dwa dni później przejął Angolę, gdzie otrzymał większy kontrakt. Do Zambii wrócił w październiku 2011.

Finis coronat opus

Na samym turnieju Renard znakomicie motywował swoich podopiecznych uderzając w patriotyczne struny: „Jest coś pisanego, że musimy grać, by uczcić pamięć narodowej drużyny Zambii, która zginęła w 1993 roku”. Kolejne szczeble turniejowej drabinki przeskakiwali dzięki niesamowitemu zaangażowaniu oraz doskonałej zespołowej grze. Plan Bwalagi, którego głównym punktem było zachowanie ciągłości w kadrze zaowocował wzajemnym zrozumieniem i poświęceniem. Każdy z piłkarzy znał swoich partnerów na wylot, wszelkie słabości i atuty (skład od 2006 roku zmienił się w niewielkim stopniu, niektórzy grali po raz czwarty w takim turnieju). Dzięki temu Francuzowi łatwiej było narzucić taktyczny rygor oraz odpowiednio zespół ustawić.

W świecie futbolu niewiele jest tak pięknych i romantycznych, a zarazem przesiąkniętych tragizmem historii. Bo rzadko zdarza się, by drużyna bez gwiazd, bez rozpoznawalnych dla przeciętnego fana piłki kopanej nazwisk, z trenerskim żółtodziobem na ławce, wygrywała rozgrywki obsadzone hegemonami afrykańskiej piłki. Tym bardziej w miejscu tak bolesnych wspomnień.

czwartek, 9 lutego 2012

Jak płotka stała się rekinem


Transfery Carlosa Teveza i Javiera Mascherano do Corinthians Sao Paulo w 2005 roku za łączną sumę 27 milionów euro były szokiem dla środowiska piłkarskiego w Brazylii. Teraz potencjalny transfer niechcianej gwiazdy Manchesteru City do Coritnhians za 45 mln euro nie szokuje już nikogo. W ciągu tych kilku wiosen brazylijska Serie A przebyła, bowiem drogę od nic nieznaczącej płotki do futbolowego rekina.

Jeszcze wczoraj biedna i skorumpowana liga była największym na globie eksporterem młodocianych perełek, które masowo emigrowały za granicę, najczęściej na Stary Kontynent. Źle zarządzane kluby nie wytrzymywały konkurencji z zamożnymi europejskimi ekipami. Ustępując pod względem finansowym nie mogły zaspokoić żądań i zachcianek najcenniejszych piłkarzy. Z roku na rok odsetek utalentowanych zawodników malał, a poziom ligi wyraźnie mizerniał.

Dziś to już głęboko zakopana przeszłość. Państwo przeżywa niewiarygodny rozkwit ekonomiczny. Jest jednym z najszybciej rozwijających się na kuli ziemskiej, obecnie szóstą najpotężniejszą na świecie gospodarką. Wraz z powszechnym progresem, pięknieją rozgrywki piłkarskie. Campeonato Brasileiro Serie A należy do czołówki najzamożniejszych lig (ustępuje tylko Premiership, Primera Division, Bundeslidze, Serie A i Ligue 1).

Co zatem było przyczyną tak radykalnej metamorfozy ? Wróćmy do 2003 roku.

Spełniony sen pasjonata piłki nożnej

Wówczas urząd prezydenta objął Luiz Inacio Lula da Silva, wielki fan sportu, który za punkt honoru obrał sobie naprawę futbolu w Brazylii. Jego reformy stały się głównym katalizatorem odrodzenia tej dyscypliny. Wprowadził drakońskie prawo, nakazujące federacji oraz zespołom transparentność finansów; wprowadził Kartę Kibica, która zawiera przepisy dotyczące bezpieczeństwa i higieny na stadionach; zreformował same rozgrywki, dzięki czemu zapanowały jasne i sprawiedliwe zasady wyłaniania mistrza.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Na przestrzeni, zaledwie paru lat uboga i zacofana brazylijska Serie A przeobraziła się w majętną, prestiżową i atrakcyjną. Przede wszystkim przestała być naczelnym eksporterem zdolnych graczy. W 2010 sprzedano o 14 % mniej futbolistów względem roku 2009. Młode gwiazdy, jak Neymar, Ganso czy Leandro Damiao chętnie zostają w swoich macierzystych drużynach, gdyż pobierają pensje porównywalne z europejskimi.

Tendencja masowych emigracji nie tylko się zastopowała i zmalała, ten trend kompletnie się odwrócił. Do kraju w 2011 roku przybyło 707 piłkarzy, podczas gdy w pięciu poprzednich latach wróciło jedynie 311. Symbolem i początkiem zmian okazało się przyjście Ronaldo do Corinthians. Stary, zniedołężniały, wyniszczony przez kontuzje zawodnik otrzymał gażę, o jakiej w Europie mógłby wyłącznie pomarzyć. Po nim przyszła kolej na Adriano, Elano, Deco, Freda, Luisa Fabiano, Jo, Liedsona, Belettiego oraz Denilsona. Prawdziwym hitem był transfer Ronaldinho do Flamengo. Wskutek tych przemian po raz pierwszy od wieków drużyna narodowa na Copa America posiadała w swej kadrze siedmiu reprezentantów z rodzimej ligi.

Futbol w okowach biznesu

Piłka nożna w Brazylii wspięła się na wyższy poziom komercjalizacji, stała się dochodowym biznesem dla telewizji i różnego rodzaju prywatnych firm. Kluby - prowadzone przez kompetentnych ludzi, na wzór europejskich korporacji - bogacą się na rozmaite sposoby. Pierwszym źródłem są pokaźne sumy otrzymywane w zamian za prawa do transmisji. Umowa podpisana na trzy kolejne lata wiąże się z zyskiem 930-u milionów dolarów (lepiej płacą jedynie w Anglii, Hiszpanii, Niemczech, we Włoszech oraz Francji). Co więcej, pięć największych ekip dostaje osobne wynagrodzenia (m. in. Corinthians, które zgrania rokrocznie 50 mln euro).

Drugim źródłem dochodów są reklamy na koszulkach. Wspomniany zespół z Sao Paulo zgarnia 27 mln euro za sezon (piąty wynik na świecie). Zeszły rok zakończyli z 24-milionowym zyskiem, co dałoby 11 pozycję w Premiership. Za sprawą olbrzymich wpływów z telewizji i reklam wydatki na nowych graczy w 2010 wzrosły o 63% w stosunku do lat poprzednich. W bieżącym sezonie drużyny przeznaczyły na nowych futbolistów 75 milionów euro (dziewiąte miejsce na globie), a w ciągu dwóch ostatnich lat wydały 176 mln (w ubiegłych pięciu raptem 144).

Zupełnym novum jest przynależność piłkarzy nie tylko do klubów, ale również do prywatnych sponsorów. Proceder zdelegalizowany na Starym Kontynencie, w południowej części Ameryki stanowi podstawowe źródło utrzymania wielkich gwiazd. 80 procent 5-milionowego kontraktu Ronaldinho pokrywa zakład farmaceutyczny Unimed. Inny zakład farmaceutyczny – Neo Quimica – pokrywa koszty umowy Liedsona, a teraz czyni zakusy na Teveza (który, notabene, w 40% należy do Irańskiego biznesmena Joorabchiana). 40 procent praw do Neymara posiada agencja Dis. Korporacje takie jak Media Sport Investment czy Traffic Group wykupują procentowy udział w zawodnikach, opłacają ich kontrakty i uzyskują profity przy sprzedaży. Tym samym, zespoły mogą proponować graczom pieniądze adekwatne do standardów europejskich.

Nieodległa piłkarska potęga ?

Brazylijski futbol wkracza dopiero w początkową fazę rozwoju. Przyszłość rysuje się w kolorowych odcieniach. W 2013 Brazylia zorganizuje Puchar Konfederacji, w 2014 będzie gospodarzem Mistrzostw Świata, w 2015 zawładnie Ameryką Południową dzięki Copa America, a w 2016 będzie na oczach całego świata, gdyż w Rio de Janeiro odbędą się Igrzyska Olimpijskie.

Brazylijska piłka wkracza także dopiero w początkową fazę komercjalizacji. Coraz więcej firm inwestuje w drużyny, finansują umowy zawodników, wobec czego do kraju stale napływają znakomici piłkarze, którzy niegdyś z niego uciekali. Oglądalność oraz popularność ligi wciąż rośnie. Między federacją brazylijską a chińską zawiązuje się obopólna współpraca. Mecze odbywają się o 22, tak aby Chińczycy mogli je chłonąć wraz z porannym śniadaniem. Mundial da państwu nowe stadiony i całkowicie odświeżoną infrastrukturę sportową. Już dzisiaj Brazylia biję pogrążoną w kryzysie i recesji Europę pod względem ekonomicznym, czas więc na futbol.

sobota, 4 lutego 2012

Chińska rewolucja, czyli dokąd futbol zawędruje


Mimo że Chiny, są supermocarstwem ekonomicznym i gospodarczym, a na przestrzeni kilku ostatnich lat w kraju nastąpił nieprawdopodobny skok cywilizacyjny, to w piłce ciągle panuje stagnacja. Mimo iż aktualnie, sytuują się wśród największych światowych potęg, a niezaspokojone imperialistyczne zachcianki władz nadal sięgają daleko dalej, to w futbolowym świecie nie znaczą nic. Pomimo tego, że na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie Chiny dokonały niemożliwego (zdobyły 100 medali, w tym 51 złotych) i zostawiły w pokonanym polu – odwiecznego hegemona – Stany Zjednoczone, to w piłce nie potrafią zdystansować nikogo. Nawet biorąc pod uwagę wrodzoną słabość Chińczyków do sportów zespołowych (tylko dwa medale na wspomnianych igrzyskach), to do NBA wyeksportowały jedną z najsłynniejszych ówczesnych gwiazd koszykówki Yao Minga, a siatkarki przywoziły z ostatnich ważniejszych imprez garść medali.

Tymczasem w piłce nożnej wszelkie osiągnięcia spowija gruba zasłona milczenia. Gablota z trofeami jest pusta od wieków, o sukcesach, czy raczej drobnych sukcesikach nie ma, co wspominać. Szukając uparcie jakichkolwiek pozytywów należy wyłowić z pamięci jedynie udział w Mistrzostwach Świata w 2002 oraz wicemistrzostwo w Pucharze Azji w 2004 roku. Dla państwa z tak gigantycznym potencjałem, w którym żyje ponad miliard ludzi, to ujma na honorze. Komunistyczne władze postanowiły jednak coś zmienić w dyscyplinie pogrążonej w całkowitym upadku i od zawsze pozostającej w niezmiennej bezsilności, powodowanej brakiem inwestycji oraz wszechobecną korupcją.

Szwindel i szmal

Właśnie korupcja doprowadziła do totalnego spustoszenia i degrengolady środowiska piłkarskiego. Skorumpowani byli wszyscy, od piłkarzy, szkoleniowców, przez sędziów i działaczy, po najbardziej wpływowe osoby. Przez kraj przetoczyła się afera tzw. „czarnych gwizdków” w wyniku, której skazani zostali: niedawny zwierzchnik federacji Nan Yong, poprzedni szef członu sędziowskiego Li Dangsheng oraz 22 arbitrów międzynarodowych. Bez końca relegowano kolejne kluby (m. in. Chengdu Blades, Guangzhou), kwitł nielegalny hazard, a najbardziej znamiennym przykładem fałszerstw było wydarzenie, które miało miejsce w drugiej lidze. Prezes jednej z drużyn obstawił, że w najbliższym pojedynku jego podopiecznych padną cztery gole. Kiedy do 90 minuty utrzymywał się rezultat  trzybramkowy, rozkazał zawodnikowi wpakować piłkę do własnej siatki. Niestety, przy pierwszej próbie nie domyślił się bramkarz i złapał lecącą futbolówkę. Przy drugiej próbie pomylił się obrońca, uderzając niecelnie. Po spotkaniu właściciel żalił się, że trener jego zespołu nie potrafi nawet porządnie ustawić meczu.

Efektem korupcji była słabnąca popularność oraz oglądalność. Z transmisji wycofała się chińska stacja CCTV, a ze sponsorowania rozgrywek włoska firma Pirelli. Obecnie zmieniło się wszystko. Przeprowadzono czystkę na każdym szczeblu administracyjnym federacji, winnych skazano i zastąpiono osobami spoza środowiska. Nowym szefem piłkarskiego związku został Wei Di, który zapowiedział gruntowną odbudowę.

Jak na razie słowa dotrzymuje. Toshiba będzie głównym sponsorem Pucharu Chin, a wielkie korporacje zaczęły finansować kluby. Dzisiaj 13 spośród 16 drużyn z pierwszej ligi jest w rękach najbogatszych miejscowych deweloperów (bogatych i wpływowych osobistości w tym regionie nie brakuje, w Chinach żyje bowiem ponad stu miliarderów). Najrozrzutniejszy jest właściciel Guanghzou. Od momentu przejęcia zespołu (dwa sezony temu) na transfery wyłożył ponad 20 milionów euro. Argentyńczyk Dario Conca stał się jednym z najlepiej opłacanych graczy na świecie – piąta pozycja z zarobkami około 10 milionów euro rocznie. Z kolei Shenshua Shanghai zakontraktowało Nicolasa Anelkę, a jako trenera zatrudniło Jeana Tiganę. Według ekspertów to dopiero początek. Wielomilionowymi kontaktami kuszeni są tacy zawodnicy, jak Dider Drogba, Kaka, Ronaldinho, Ballack czy Guti.

Dotrzeć do świadomości mas

Inwestycje nie dotykają wyłącznie drużyn. Najistotniejszy punktem odbudowy tej dziedziny sportu jest szkolenie dzieci. Magnat rynku nieruchomościami Wang Janlin w ciągu trzech lat przekaże na rozwój młodzieżowego sektora 77 mln euro. W sierpniu ubiegłego roku selekcjonerem reprezentacji, ale również koordynatorem całego procesu wychowywania młodych adeptów, został Jose Antonio Camacho. Związek wdrożył ponadto dwa programy: „Future Star” – najbardziej utalentowani gracze wyjadą na treningi do Hiszpanii oraz Niemiec; i „2011 EU-China Year of Youth” – UEFA wyedukuje 40 chińskich trenerów.

Największą barierę stanowi jednak popularność dyscypliny. To swoisty fenomen, że w państwie, które liczy miliard i 347 milionów mieszkańców, zarejestrowanych jest zaledwie 7 tysięcy piłkarzy poniżej 18 roku życia. Piłkę kopie jedynie 0,5% populacji, podczas gdy na Starym Kontynencie ten wskaźnik waha się między pięcioma a siedmioma procentami. Tylko dziesięć na sto szkół prowadzi jakiekolwiek zajęcia z futbolu. Rodzice nie chcą posyłać swoich pociech do szkółek piłkarskich, gdyż większym powodzeniem cieszą się sporty indywidualne.

Ten fenomen staje się bardziej osobliwy, gdy spojrzeć na frekwencję na stadionach oraz oglądalność najważniejszych europejskich konfrontacji. Chinese Super League pod względem frekwencji zajmuje pierwsze miejsce w Azji oraz 12 miejsce na świecie (prawie 18 tysięcy widzów na mecz, a mistrza kraju Guanghzou oglądało regularnie 45 tysięcy fanów). Chińczycy ekscytują się pojedynkami Barcelony, Realu Madryt lub Manchesteru United (jeżeli Gran Derbi przeniesiono by na godzinę dogodną dla Azjatów, to w samych Chinach zgromadziłyby przed telewizorami około 60 milionów ludzi).

Zatem podstawowym problem dla federacji jest, w jaki sposób przekonać obywatela, by wysyłał swoje dzieci na ćwiczenia z piłką. W świadomości Chińczyków futbol zakorzenił się już dawno, od lat oglądają i otaczają bezgraniczną namiętnością najsławniejsze w Europie ekipy. Nie dorośli natomiast do tego, by bezgraniczną namiętnością otaczać gladiatorów rodzimych, wyprodukowanych na swoich murawach, którzy zbieraliby skalpy ze światowych aren. W ich świadomości lokalna odmiana tej dziedziny sportu nie istnieje. Dopóki nie pokonają dotychczasowego nastawienia, dopóty dyscyplinę tę czeka stagnacja.

Rok smoka rokiem rewolucji

Chińskie władze wreszcie podjęły działania, które mają uzdrowić tamtejszy futbol. Kluby pompują coraz pokaźniejszą kasę, ściągają rozpoznawalne w świecie piłkarskim nazwiska, by podnieść zainteresowanie mas. Liga przeistacza się w lukratywną i niedługo być może będzie przystanią dla podstarzałych gwiazd, porównywalną z Major League Soccer. Chińczycy wreszcie zwrócili uwagę na kwestię szkolenia młodzieży. Stawiają dopiero pierwsze maleńkie kroczki, lecz dla państwa, które jest potęgą gospodarczą i ekonomiczną na skalę światową, kwestią czasu pozostaje kiedy stanie się potęgą piłkarską.

To może być przełomowy dla nich rok. Grubą cezurą oddzielili poprzednie lata pełne niechlubnych zdarzeń, a w przyszłych zmianach na lepsze mają pomóc globalne trendy. Dzięki nim futbol zawędrował w najdalsze zakątki kuli ziemskiej (jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie spodziewał się, że Czarny Ląd będzie tak dużym eksporterem talentów). Teraz wędruje w stronę Chin.