sobota, 28 stycznia 2012

Nowa strzelba Arsenalu

Gdy schodził z boiska w 74 minucie pojedynku z Manchesterem United słychać było jedynie przeraźliwy ryk niezadowolenia. Kibice Arsenalu w ten dosadny sposób wyrazili swą dezaprobatę wobec decyzji Wengera. Dobrze wiedzieli, że trener zdejmuje najlepszego zawodnika gospodarzy, który trzy minuty wcześniej asystował przy wyrównującej bramce Van Persiego.


Ten nieopierzony żółtodziób bez najmniejszych kompleksów walczył, jak równy z równym, pośród niebywale doświadczonych rywali (zdobywców m. in. Ligi Mistrzów i całej palety krajowych trofeów). Grając przeciwko Czerownym Diabłom zaczynał na lewej flance, następnie przeszedł na prawą stronę, by potem znowu wrócić na lewą. Od samego początku szarpał skrzydłami, dryblował i wdawał się w pojedynki indywidualne z obrońcami przeciwnika. Szybkiego i dynamicznego pomocnika nie mógł upilnować nawet sam Patrice Evra.


Po meczu wszyscy zachwycają się występem młodziana, nie schodzi z czołówek gazet. Prasa kreuje go na gwiazdę i nadzieję nadchodzących Mistrzostw Europy. Pod wrażeniem jego gry jest Fabio Capello, zapowiadając, że da mu szansę w towarzyskim spotkaniu z Holandią. Kariera Alexandra Oxlade-Chamberlain’a przebiega błyskawicznie, ale to teraz dopiero nabrała zawrotnego tempa. A jeszcze kilkanaście miesięcy temu był niewielu znanym uzdolnionym graczem.


Pierwsze piłkarskie kroki stawiał w słynnej angielskiej akademii w Southampton, skąd na murawy Premiership wypłynęli niedawno Gareth Bale oraz Theo Walcott. Porównania do tego ostatniego są naturalne, gdyż łączy ich nieprawdopodobnie dużo. Są najmłodszymi debiutantami w historii „The Saints”. Chamberlain po raz pierwszy zagrał w League One 2 marca 2010 roku, mając niespełna 17 lat (dokładnie 16 lat i 199 dni), a pierwszą bramkę strzelił już w trzecim meczu (przeciwko Bournemouth w Pucharze Ligi). Obaj byli bardzo pożądanymi na rynku transferowym skrzydłowymi, obaj uchodzą za olbrzymie talenty, spędzili w pierwszym zespole trochę ponad sezon (Chamberlain wystąpił 46 razy, trafiając do siatki dziesięciokrotnie), obaj przeszli do Arsenalu Londyn, za identyczną sumę – 12 milionów funtów.


Jeden i drugi zrobili piorunującą karierę. Popularny „Ox” przybył do Kanonierów 8 sierpnia 2011 roku, w drużynie zadebiutował 28 sierpnia w pamiętnym, przegranym 2-8, spotkaniu z Manchesterem United. Niespełna miesiąc później ustrzelił po raz pierwszy (w pucharowej konfrontacji z Shrewsbury Town). Walcott został najmłodszym Anglikiem, który wystąpił w Lidze Mistrzów (jego rekord poprawił ostatecznie Jack Wilshare). Chamberlain stał się  najmłodszym wyspiarzem, który zdobył gola w Lidze Mistrzów (18 lat i 44 dni). Wszystko to w ciągu prawie dwóch miesięcy, a przecież przed przejściem do Arsenalu rywalizował tylko na poziomie trzeciej ligi.


Obaj niesamowicie szybko pną się w górę na szczeblach reprezentacyjnych. Starszy przez kontuzje nie mógł liczyć na regularne występy w podstawowej jedenastce. Młodszy w październiku 2010 roku grał w zespole do lat 18, a w lutym 2011 roku do lat 21. Teraz czeka go debiut w drużynie narodowej. Kolegi z ekipy Wengera nie przebije. Ten pojechał na mundial w 2006 roku w wieku 17 lat, nie mając na koncie żadnego meczu w Premiership.


Różnic pomiędzy jednym a drugim możemy doszukać się wyłącznie w stylu gry oraz posturze. Walcott to szczupły sprinter, który bazuje na szybkości i dryblingu. Żeby pokazał pełnię swoich umiejętności potrzebuje miejsca na boisku, przestrzeń jest dla niego niczym powietrze. Wyższy o kilka centymetrów Chamberlain, wygląda na wyjętego wprost z ulicy rzezimieszka, umięśnionego atletę (w przeszłości trenował rugby), który na murawie nie ma żadnych kompleksów. Jest zadziorny, wszechstronny, kreatywny, umie czytać grę oraz podać bądź uderzyć. To z jaką łatwością pokonuje kolejne stopnie trudności szokuje. Dla magazynu „Four Four Two” zwierzał się, że dużo cięższe niż przeskok między trzecią a pierwszą ligą, było chodzenie do szatni wypełnionej wybitnymi zawodnikami pokroju Robina Van Persie, a także trenowanie razem z nimi.


Cała Anglia wierzy, że dalsza kariera ich nowego ulubieńca nie będzie przebiegała jak jego partnera z boiska, pragną, aby nie podążył ścieżką wytyczoną przez Walcotta. Parę lat temu obwołany gwiazdą, do tej pory nie spełnił oczekiwań, nie wykorzystał swego wielkiego potencjału i wciąż określany jest mianem niespełnionego talentu.


Zachwyty nad Chamberlainem prawdopodobnie są przedwczesne, z pewnością nie zbawi on reprezentacji. Zagrał ledwie kilka meczów, w których zaprezentował się z dobrej strony. Dlatego na ten wszechobecny entuzjazm trzeba wziąć poprawkę, gdyż Brytyjczycy od kilkunastu miesięcy rozpaczliwe wypatrują na murawach uzdolnionych rodowitych graczy, a media z uporem maniaka kreują nowe gwiazdy, które potrafiłyby zastąpić te stare, odchodzące na piłkarską emeryturę. Złota generacja, złożona z takich futbolowych tuzów, jak David Beckham, Steven Gerrrard, Rio Ferdinand czy Frank Lampard nie osiągnęła w piłce reprezentacyjnej nic. Wyspiarze szukają zatem pretekstu, by z nadzieją spoglądać w przyszłość.

środa, 25 stycznia 2012

Bubel, który zwie się narodowym

Co można zrobić za prawie dwa miliardy złotych ? Wybudować supernowoczesny stadion, który nowoczesny jest tylko z nazwy, w realiach polskich sklecony zgodnie z najwyższymi standardami fuszerki. Trzeci najdroższy obiekt piłkarski w Europie, kosztujący według wstępnych ustaleń 337 milionów euro (droższe są jedynie Emirates – 440 oraz Wembley – 912) jest bublem jakiego świat nie widział.


Na początku były schody ewakuacyjne. Źle zamontowane, oblały testy obciążeniowe i groziły zawaleniem. Wtedy pojawiły się pierwsze opóźnienia w budowie, które trwają do dziś. Teraz jednak problemy zaczęły się nawarstwiać i coraz bardziej przypominać te absurdalne, wyjęte wprost z PRL-u. Oto bowiem, na stadionie zainstalowano dach, który nie może zostać użyty przy nazbyt trudnych warunkach atmosferycznych. Wykonany z tkaniny poliestrowej powlekanej PCW, może być rozkładany wyłącznie w dodatnich temperaturach, na siarczystym mrozie sztywnieje i pęka. Druga sprawa to zalegający śnieg. Nikt nie wie jakie obciążenie jest w stanie wytrzymać dach i, co bardziej kuriozalne, w jaki sposób pokrywę śnieżną w razie potrzeby usunąć. Tak więc, mamy jedyny w tej części Europy obiekt piłkarski posiadający rozsuwany dach, który nie spełni swej podstawowej funkcji – ochrony przed niesprzyjającą aurą.


Kłopot z murawą w tej chwili jest melodią niedalekiej przyszłości. Kłopotu na razie nie ma, bo i murawy nie ma. Na stadionie trwają jeszcze prace wykończeniowe. Na 29 stycznia zaplanowano huczne otwarcie, ale wciąż brakuje płyty boiska. Na 11 lutego z kolei zaplanowany jest mecz o Superpuchar Polski, ale murawa zostanie położona dopiero na dzień przed spotkaniem. Jak się okazuje położona tymczasowo, aby nie zawieść UEFA: „Po EURO 2012 murawa, która w lutym ma zostać ułożona, będzie usunięta. Zamiast zrobić coś raz i dobrze, powstanie rozwiązanie tymczasowe po, to by UEFA była zadowolona. Nie chodzi tu tylko o trawę, ale całe podłoże, w tym m.in. system podgrzewania czy nawadniania, który w lipcu zostanie usunięty” – twierdzi Michał Borowski, niedawny szef Narodowego Centrum Sportu. Groteska i surrealizm w najczystszej postaci. Stadion, który kosztował dwa miliardy złotych, po Euro 2012 w dużej części pójdzie do renowacji.


Problemy występowały na każdym obiekcie budowanym na Mistrzostwa Europy (w Poznaniu pięciokrotnie wymieniano już murawę i w dalszym ciągu nie spełnia wymogów bezpieczeństwa – zbyt wąskie oraz ocieplane łatwopalnym styropianem drogi ewakuacyjne), jednak to na Stadionie Narodowym namnożyły się w stopniu najwybitniejszym.


Od samego początku panował totalny bałagan i zamieszanie, prace nie były wykonywane zgodnie z harmonogramem, nie dotrzymano żadnego terminu. Wstępnie obiekt miał być oddany w czerwcu, następnie we wrześniu. Obecnie nadal nie wiadomo, kiedy nastąpi oficjalne otwarcie (policja i straż pożarna nie wydały zgody na inaugurację). Ponadto wedle pierwotnych planów oprócz Stadionu Narodowego miał powstać kompleks, składający się m. in. z osobnej 20-tysięcznej hali, który tętniłby życiem przez siedem dni w tygodniu. Byłoby to właściwe z europejskimi standardami, gdzie obok stadionów znajdują się supermarkety, restauracje, hotele czy futbolowe muzea.


W Polsce zaś budujemy nowoczesne piłkarskie świątynie w oparciu o archaiczne normy. Nie lada wyzwaniem dla klubów po Mistrzostwach Europy będzie ich utrzymanie. Żeby były opłacalne powinny żyć przez cały rok. Zasadny niepokój budzi wielkość stadionów. Na 43-tysięczny PGE Arena w Gdańsku przychodzi tylko 18 tysięcy kibiców, Poznań z kolei odwiedza jedynie 13 tysięcy widzów, mimo 43 tysięcy miejsc. W 2011 roku ekstraklasowe obiekty zapełniono, zaledwie w 62 procentach. Nawet dużo potężniejsza pod względem piłkarskim Portugalia do dziś nie wie, jak rozwiązać problem z nierentownymi futbolowymi budynkami (główny powód bankructwa i degradacji Boavisty Porto).


Dzięki Euro 2012 nadwiślańska kraina miała się stać mlekiem i miodem płynąca. Roztaczaliśmy mocarstwowe plany o nieprzeliczonej ilości kilometrów autostrad, pięknych hotelach, funkcjonalnych dworcach i lotniskach, marzyliśmy, by dołączyć do europejskiej elity. Gdy kolejne obietnice nikły w oczach, za pocieszenie uznaliśmy wspaniałe piłkarskie areny, jakich w naszym kraju jeszcze nie było. Lecz i tutaj nie obyło się bez bólu. A największy przyjdzie dopiero po turnieju.

niedziela, 22 stycznia 2012

Wybrzeże przegranych gwiazd

Nie ma chyba na świecie drugiej takiej reprezentacji. Złożonej z tylu wybitnych futbolistów, która osiągnęłaby równie mało. Odkąd zachwycili świat wprost niesamowitym zbiorem utalentowanych graczy, czyli od około 2006 roku, swoim fanom przynieśli więcej rozczarowań niż powodów do radości.


Dla Wybrzeża Kości Słoniowej Puchar Narodów Afryki od wielu lat jest pasmem nieszczęść. Ostatni raz wygrali ten turniej w 1992 roku. W 2008 zajęli czwarte miejsce, w 2010 pożegnali się już na etapie ćwierćfinałów (haniebna porażka z Algierią 2:3) Trochę otuchy w serca wlać mogło drugie miejsce zdobyte w 2006 (przegrana po rzutach karnych z Egiptem). „Słonie” dwukrotnie występowały na boiskach mundialowych. Dwukrotnie mieli ogromnego pecha, trafiając na kolosów światowego futbolu. W Niemczech musieli mierzyć się z Holandią oraz Argentyną, a w RPA z Brazylią oraz Portugalią.


Rzecz to niesłychana, że takie gwiazdy, jak Didier Drogba, bracia Toure, Samuel Kalou, Gervinho, Emanuel Eboue lub Didier Zokora w piłce reprezentacyjnej nie osiągnęły nic. Oni, którzy wzięli frontalnie murawy angielskie, opletli każdy większy wyspiarski klub, dając to, co najlepsze: niespotykaną siłę fizyczną i wolę walki. Oni, którzy zbierali laury w najsilniejszych ligach, posiadają w swych zbiorach mistrzostwa i puchary Anglii, Francji, Hiszpanii, Niemiec, Rosji, Norwegii, Holandii oraz Belgii.


Jak to możliwe, by zespół, który w swej kadrze ma reprezentantów Chelsea, Arsenalu, Newcastle United, Manchesteru City, CSKA Moskwa i PSG był kompletnie niesprawny w turniejach międzynarodowych ? Gdzie tkwi przyczyna sromotnych klęsk ?


Poszukując prawdziwego i jedynego clou tych wszystkich niepowodzeń, poruszamy sprawy problematyczne. Możemy mówić o odwiecznych problemach trawiących federacje Czarnego Lądu, czyli brak stabilizacji i jednej myśli szkoleniowej. Od 2004 roku Wybrzeżem Kości Słoniowej dowodziło sześciu szkoleniowców, żaden nie utrzymał się na dłużej niż dwa lata.


Możemy wspomnieć o - powoli odchodzących do lamusa - kłopotach z taktyką. Piłka afrykański jeszcze do niedawna była ostoją piłki radosnej i zarazem zupełnie nieprzemyślanej. Paradoks ekipy „Słoni” polega na tym, że brakuje im właśnie kreatywności oraz niepohamowanej fantazji. Za bardzo zamknęli się w ryzach szablonowej taktyki. Ponadto chroniczną już udręką stał się deficyt typowych i klasowych rozgrywających, którzy mieliby pomysł na grę, a na boisku byliby ucieleśnieniem trenerskiej koncepcji.


Kwestią sporną pozostaje motywacja największych gwiazd. Nierzadko obowiązki reprezentacyjne traktują z przymrużeniem oka. To w Europie zarabiają miliony, tam walczą o najważniejsze trofea, są wielbieni przez rzesze kibiców. Kluby dbają o ich zdrowie, zapewniają bezpieczeństwo, lecz w zamian wymagają pełnego zaangażowania. Dlatego piłkarze nie chcą ryzykować kontuzji, przemęczenia podróżami i niepotrzebnymi meczami (przypadek Kevina-Princa Boatenga). Do tej pory Puchar Narodów Afryki, rozgrywany w samym środku sezonu, stanowi impas dla federacji i przede wszystkim brytyjskich menadżerów.


Nieudolność reprezentacyjna wielu wybitnych zawodników jest zagadkowa. Próby dojścia do sedna problemu zawsze spełzną na niczym. Tak samo zresztą, jak próba wyjaśnienia skąd w tym kraju takie mrowie uzdolnionych graczy (jeden tylko klub ASES Mimosas Abidżan w ostatnich latach do Europy wyeksportował futbolistów pokroju Kalou, Yaya i Kolo Toure, Eboue, Gervinho, Romarica oraz Arthura Boki). W państwie od wieków sterroryzowanym przez wojny domowe, w którym ponad połowa społeczeństwa żyje w skrajnym ubóstwie, gdzie brakuje żywności i wody, odkryto chyba złoża piłkarskich talentów, które w odpowiednim momencie zaczęto wydobywać.


Szczęśliwie dla Wybrzeża Kości Słoniowej krwawa rewolucja skończyła się w ubiegłym roku (mają już ponoć prawowitego prezydenta). Wreszcie ludność będzie mogła trochę odetchnąć i rozkoszować się rozgrywkami. Wreszcie szamani w spokoju będą mogli odmówić modły za reprezentację. Dla drużyny narodowej, która w eliminacjach wybatożyła rywali - okładając ich dziewiętnastoma golami - każdy inny rezultat niż zwycięstwo w całym turnieju zostanie potraktowany niczym klęska żywiołowa. Dla gwiazd typu Drogba, bracia Toure to również ostatnia szansa, by zaistnieć na arenie międzynarodowej. Po raz kolejny jadą w roli bezapelacyjnego faworyta. Czy po raz kolejny zawiodą ?

czwartek, 19 stycznia 2012

Ile futbolu zostało w futbolu ?

Dawno temu w starożytnej już epoce, piłka nożna, jako ważna gałąź sportu, uchodziła za skarbnicę najszlachetniejszych i najczystszych idei. Była naturalną formą współzawodnictwa, nieco spontaniczną i romantyczną, zjednywała ludzi, eliminowała wszelkie uprzedzenia oraz podziały rasowe czy kulturalne. Na boisku każdy był równy. Z biegiem lat, kiedy dyscyplina nabierała znamion profesjonalizmu, istotna okazywała się tożsamość narodowa, a przywiązanie do klubowych barw, walka o zwycięstwa, trofea i prestiż, stanowiły jej największe dobra.
Dziś ogólnoświatowe trendy (wszechobecna korupcja, optymalizacja dochodów, minimalizacja ryzyka) zmieniają piłkę nożną w gałąź biznesu, doszczętnie skomercjalizowaną, gdzie decydującą rolę odgrywa pieniądz. Dawne piękne idee zostały porzucone, a ich skrawki mogliśmy jeszcze do niedawna obserwować na szczeblach niższych lig lub w uboższych państwach. Do niedawna.


Imperium fałszerzy z Singapuru

To przede wszystkim w niższych ligach funkcjonuje futbolowa mafia z Singapuru, której macki sięgają praktycznie każdego zakątka świata, a skala procederu jest przerażająca. Toczące się nadal śledztwo wykazało różnego rodzaju nieprawidłowości i dziwaczne sytuacje w meczach rozgrywanych w pięćdziesięciu państwach. Fałszowanie wyników stało się procesem nagminnym. Nasz lokalny problem z korupcją w Ekstraklasie względem postępowań azjatyckiej szajki wydaje się zaledwie dziecinną igraszką, a działania popularnego „Fryzjera” w obliczu działań jej głównego herszta Wilsona Raja Perumela nic nie znaczącym psikusem.

Zdarzyło się jesienią 2010 roku. Gdy Bahrajn wygrywał z reprezentacją Togo 3:0, nikt jeszcze nie wiedział, że afrykańska drużyna złożona była z piłkarzy-amatorów, którzy nie mają z Togo nic wspólnego. Gospodarze mówili jedynie coś półgębkiem o słabym zaangażowaniu rywala, ich nad wyraz mizernej kondycji. Konsternacja nastąpiła, kiedy federacja z Afryki zaprzeczyła, jakoby wysyłała swoich zawodników na towarzyskie spotkanie w Azji. Okazało się, że nieprawdziwych futbolistów podstawiła konkurencyjna mafia, wietrząca szansę na szybki i bezproblemowy zarobek, stawiając na wysoką wygraną Bahrajnu. Przekupiony był też sędzia - już przez Perumela - który nie pozwolił na zbyt dużą porażkę ekipy z Czarnego Lądu (nie uznał pięciu bramek).

We Włoszech z kolei bramkarz trzecioligowego Cremonese, aby spełnić zobowiązania wobec gangsterów (obiecał im przegraną), dolał do wody - pitej przez jego kolegów z zespołu - dużej ilości środka uspakajającego. Finał mógł być tragiczny, dwóch futbolistów trafiło do szpitala, a trzeci wpadł z samochodem do rowu. Trop zapoczątkowany w tym małym miasteczku, doprowadził do wykrycia afery korupcyjnej, w której brała udział znacząca grupa byłych i czynnych piłkarzy (m. in. Giuseppe Signori, Cristiano Doni, Luigi Sartor). Dopiero potem skandal rozpłynął się na inne państwa, aż urósł do rozmiaru globalnego.

Prawdziwym rajem dla mafii stała się Finlandia. To tam fałszowano na masową skalę, tam Singapurczycy kupili sobie klub. Najczęściej typowali ilość goli jaka padnie pomiędzy 70 a 75 minutą. Wszystko nadzorował Perumel, który całkowitą opieką objął również reprezentację Zimbabwe, gdzie skorumpowani byli nie tylko gracze, trenerzy i sędziowie, ale także działacze oraz dziennikarze. W latach 2007-2009 ustawionych zostało 15 międzypaństwowych meczów tego kraju.

Ostatnio korupcyjny szwindel gnębił futbol w Turcji, Grecji, Chorwacji, Izraelu albo Korei Południowej (tam sprawa wygląda na tyle poważnie, że federacja zastanawia się nad zamknięciem ligi i wprowadzeniem wykrywacza kłamstw). FIFA przeznaczy Interpolowi na zwalczenie tego procederu 20 milionów dolarów w ciągu 10 lat. Jednak księstwo Blattera wydaje się bez szans w walce z mocarstwem bukmacherskim, gdyż cały azjatycki rynek – zarówno ten legalny jak i nielegalny – rocznie generuje zysk w postaci 450 milionów dolarów.

Piłkarskie korporacje
Jeśli futbol dławi korupcja, to w równie skuteczny sposób tę dyscyplinę sportu zabija totalna komercjalizacja. Kluby niczym wielkie korporacje w pierwszej kolejności dbają o finansową stabilność. Każdy transfer, niemal każdy wydany funt podlega skrupulatnej analizie ekonomicznej. Prezesi oraz dyrektorzy na murawach widzą wyłącznie cyfry i mamonę, a w piłce sposobność na doskonały biznes. Nie liczą się z fanami, ambicją zawodników, nie zwracają uwagi na zwycięstwa, porażki, zdobyte trofea. Widzą jedynie kupę upchanych szmalem portfeli kibiców i nieograniczone możliwości zwiększenia zysku.

Ivan Gazidis, dyrektor wykonawczy Arsenalu Londyn, tak w ubiegłym roku tłumaczył możliwą wpadkę w eliminacjach do LM: „Myślę, że uda nam się zakwalifikować do Ligi Mistrzów, lecz chciałbym zaznaczyć, że mamy dobrą sytuację materialną i możemy sobie poradzić bez tych pieniędzy. Nie tylko poradzić, możemy również rywalizować z innymi pod tym względem. To by było nierozsądne budować model biznesowy klubu opierający się na dochodach wyłącznie z tych rozgrywek”.

Jeszcze dalej w swych wypowiedziach zapędził się zwierzchnik Borussi Dortmund Hans-Joachim Watzke. Po kompromitującej wyjazdowej porażce z Olympiakosem Pireus, stwierdził: "To Bundesliga, a nie Liga Mistrzów jest priorytetem”. Z każdym kolejnym przegranym pojedynkiem wściekłość kibiców stale rosła. Prezes natomiast zachowywał zupełny spokój, bo wiedział, że klub nic nie straci. Nie straci finansowo.

Genetyka i matematyka

By bilans przychodów i strat zawsze był dodatni trzeba zminimalizować ryzyko w piłce nożnej. Nieudane transfery, kontuzje kluczowych graczy, wahania formy, nieodpowiedni system szkolenia młodzieży to nieodłączny element futbolu. Element niezbyt pożądany przez finansistów pracujących w klubach. Tym, co może pomóc w wyrugowaniu jakiegokolwiek przypadku jest nauka. Stoimy bowiem w przededniu rewolucji naukowej sportu.

Z pomocą spieszy matematyka. Analizy statystyczne w baseballu to codzienność, do piłki kopanej dopiero wkraczają. Prezesi zatrudniają armię analityków, których zadaniem jest eliminacja ryzyka, np. wpadek transferowych. Wszystko sprowadza się do rachunku prawdopodobieństwa, ciągu liczb, ukazujących przydatność danego zawodnika do drużyny. Wylicza się, czy dzięki konkretnym umiejętnościom gracza (drybling, uderzenie na bramkę, celność podań) w danym sektorze boiska w trakcie akcji ofensywnej rośnie bądź maleje prawdopodobieństwo zdobycia gola. Monitoruje się wydolność piłkarzy, szybkość reakcji, podejmowanie decyzji w określonych minutach meczu. Jeżeli ktoś do algorytmu nie pasuje, do zespołu nie trafi (skrajni indywidualiści, którzy stanowią niepotrzebne niebezpieczeństwo na murawach, mogą zostać objęci w niedalekiej przyszłości ochroną, jako jednostki wymierające).

Kluby pragną ponadto sprawdzać DNA przyszłych futbolistów, by znaleźć tych najbardziej uzdolnionych. Podobno 170 z 20 tysięcy genów człowieka odpowiada za nośnik talentu. Naukowcy potrafią także orzec, czy dany zawodnik jest podatny na kontuzje, czy w następnych latach rozwinie szybkość i wytrzymałość. Ponoć za 10-15 lat badania genetyczne staną się standardem. Wówczas egzemplarze zbyt słabe, nieudolne fizycznie będą usuwane ze świata sportu już na samym początku (nie oczekujmy, że w przyszłości spotkamy drugiego tak cherlawego geniusza, jak Lionel Messi).

Zapomnij o normalności
Do piłki nożnej wkroczył plugawy świat z całym arsenałem swych najohydniejszych zwyczajów i nawyków. Globalne tendencje zmieniły tę dyscyplinę nie do poznania. Jedno jest pewne, pytanie – ile futbolu zostało w futbolu – z biegiem lat będzie coraz bardziej sugestywne.

czwartek, 12 stycznia 2012

Dinozaur

W polskim futbolu to postać zjawiskowa. Próżno szukać drugiego tak charyzmatycznego i nietuzinkowego szkoleniowca. W obecnym sezonie obchodzi piękny jubileusz, 40-lecie trenerskiej pracy. Mimo 69-u lat wciąż można pozazdrościć mu energii, pracowitości oraz pomysłowości. Orest Lenczyk dokonuje bowiem cudów w Śląsku Wrocław.

Z drużyny rozpaczliwie walczącej o utrzymanie (kiedy ją obejmował plasowała się na przedostatnim miejscu w lidze, notując pasmo pięciu przegranych z rzędu) stworzył zespół, który w pierwszych dwudziestu meczach pod jego wodzą poniósł zaledwie jedną porażkę i, który wiosną ubiegłego roku cieszył się z wicemistrzostwa. Teraz przewodzi stawce, zawstydzając bogatszych rywali. Trzeba podkreślić, że wrocławska ekipa posiada dwukrotnie mniejszy budżet od potentatów rodzimego podwórka (25 milionów złotych wobec 65 mln Legii Warszawa, 50 mln Wisły Kraków albo 45 mln Lecha Poznań). Ponadto w klubie brakuje zagranicznych gwiazd pokroju Meliksona, Radovicia, Ljuboji lub Rudniewa. Dość powiedzieć, że do grudnia Śląsk nie posiadał ani jednego reprezentanta Polski.

Drużyna imponuje przede wszystkim solidnością oraz regularnością. Jest to zespół w pełnym tego słowa znaczeniu. Kolektyw, który będąc w słabszej formie, grając gorzej od przeciwnika, umie go wypunktować w bardzo wyrafinowany sposób. W całym 2011 roku uzbierał największą ilość punktów - 66 (10 pkt przewagi nad drugą w tym zestawieniu Wisłą).

Orest Lenczyk sukcesy odnosi nie tylko dzisiaj. Odnosił je już w latach 70 i 80, czyli erze dla futbolu prehistorycznej. Z „Białą Gwiazdą” zdobywał mistrzostwo w 1978, a potem dochodził do ćwierćfinału Pucharu Mistrzów. Ze Śląskiem oraz Ruchem Chorzów zajmował trzecie miejsca w 1980 i 1983. Nieco później, bo w 1998 dotarł z chorzowską ekipą do finału Pucharu Intertoto. W 2001 w Krakowie szokująco odprawił z kwitkiem Real Saragossę (mimo wyjazdowej klęski 1:4). Wreszcie w 2007 uzyskał wicemistrzostwo z Bełchatowem, w 2009 dał awans Zagłębiu Lubin do Ekstraklasy, a w następnym sezonie utrzymał w niej żenująco słabą Cracovię.

Długowieczność jest tym, co wyróżnia Lenczyka. Przez tyle lat pozostaje na szczycie w kraju, w którym trenerów zwalnia się notorycznie po którejkolwiek większej lub mniejszej wpadce, w którym traktuje się ich za głównych winowajców najdrobniejszych niepowodzeń. Ci, którzy go poznali na każdym kroku podkreślają jego wielką wiedzę oraz fachowość. Źródeł tego wszystkiego należy doszukiwać się w latach młodości początkującego wówczas szkoleniowca. Wtedy odebrał nie tylko solidne wykształcenie trenerskie, ale także zyskał niezbędne i cenne doświadczenie u boku niesamowitych autorytetów. W Stali Rzeszów był asystentem Nandora Hidegkutiego  (napastnika słynnej węgierskiej złotej jedenastki), podpatrywał najlepszych ówcześnie trenerów, jak Dettmar Cramer (w 1975 oraz 1976 doprowadził Bayern Monachium do triumfu w Pucharze Mistrzów) i Jock Stein (w 1967 zdobył z Glasgow Rangers poczwórną koronę: mistrzostwo, Puchar, Puchar Ligi Szkockiej oraz Puchar Mistrzów).

Opiekun Śląska bazuje na dokonaniach wybitnego fizjologa Jerzego Wielkoszyńskiego, dlatego też dużą wagę przywiązuje do przygotowania fizycznego i uparcie powtarza, że najważniejszymi jego elementami są siła oraz szybkość. Prowadzone przez niego treningi odznaczają się nowatorskością: zawodnikom Cracovii w trakcie przedmeczowego rozruchu kazał grać w rugby, innym razem był to baseball, siatkówka bądź koszykówka. O niekonwencjonalnych metodach pracy trenera opowiadał Remigiusz Jezierski: „Fikołki, materace, specyficzne odgłosy. Pady, przewroty, przepychanki. I kreatywność w wymyślaniu ćwiczeń, używanie różnych codziennych przedmiotów. Potrafił wykorzystać wszystko – barierki na stadionie przy Oporowskiej, kostki gąbkowe, krzesła ogrodowe. Nigdy nie zapomnę, jak musieliśmy nimi kręcić nad głowami. Z trudem powstrzymywaliśmy się od śmiechu”.

Futboliści, którzy się z nim zetknęli podkreślają również jego ogromną charyzmę. Potrafi podporządkować sobie nawet najbardziej krnąbrne gwiazdy. Sebastian Mila tak relacjonował pierwsze spotkanie z Lenczykiem: „Pamiętam ten dzień, w którym pojawił się w Śląsku Wrocław. Wszedł do szatni i powiedział: <A teraz wszyscy wstaniecie i powiecie do mnie: dzień dobry panie trenerze>. Powiedzieliśmy. Na co odparł: <Dzień dobry kochani piłkarze>. Poczuliśmy się, jakbyśmy byli w przedszkolu”.

Od zawodników wymaga pełnego profesjonalizmu oraz całkowitego posłuchu. Nie uznaje głosów sprzeciwu, bywa nieprzejednany wobec buntowników, których momentalnie skreśla (wystarczy przypomnieć niedawny konflikt z Sotiroviciem). Często wyraża nieprzychylny stosunek do menadżerów, promujących miejscowe gwiazdki. Często stawia na Polaków, gdyż, aby zatrudnić obcokrajowca: „Musi być tak, że do Polski przyjeżdża zawodnik przygotowany do gry w ekstraklasie, w której absolutnie zaistnieje. My zaś mamy w Polsce kilku takich „nibygwiazdorów", którzy są podparci menedżerami i krążą po klubach. Tam pół roku, tu pół roku”.

W środowisku piłkarskim uchodzi za ekscentryka: nie pije, nie pali nie układa się z piłkarzami, rywalami i sędziami, nie lubi zagranicznych graczy, stroni od menadżerów. Nigdy nie dbał o względy mediów, prezesów czy dyrektorów. Zawsze mówił prawdę, choćby była wyjątkowo niewygodna. Zawsze płyną pod prąd, sprzeciwiając się wielokrotnie praktykom stosowanym w polskiej piłce. Stanowczo deklarował, że „nie poda ręki ludziom zamieszanym w korupcję”. Słowa dotrzymał, prosząc o samodzielną konferencję po spotkaniu z Polonią Warszawa (prowadzoną przez Jacka Zielińskiego skazanego za korupcję na dwa lata w zawieszeniu na trzy).

Orest Lenczyk od lat jest apologetą własnej myśli szkoleniowej. W ciągu tylu lat był wierny swoim zasadom i ideałom. Być może jego bezkompromisowość zaważyła na tym, iż do tej pory jest trenerem niedocenionym, stojącym gdzieś na uboczu, w cieniu innych. Z pewnością zasługuje na znacznie większy szacunek, niż ten jaki ma obecnie. Sam znajduje prostą odpowiedź na taki stan rzeczy: „Jak jesteś porządny, to zacznij się obawiać, ponieważ wcale nie jest życie tak piękne, że wszyscy dookoła ciebie są porządni”.

PS. Już dzisiaj rozpoczęło się głosowanie na Blog Roku 2011, w którym bierze udział mój blog. Jeżeli ktoś uznał, że wart jest on złotówkę i 23 grosze, to byłbym bardzo wdzięczny za głos. Aby zagłosować należy wysłać SMS-a o treści H00773 na numer 7122. Z góry dziękuję.

piątek, 6 stycznia 2012

Robert Lewandowski, eksportowa gwiazda pierwszej wielkości

Ledwie potrafi przyjąć piłkę, udaje mu się podać do najbliższego partnera, a czasami nawet precyzyjnie uderzyć na bramkę rywala. Wyróżni się w kilku spotkaniach i media robią z niego bożyszcza, niezwykły talent, który lada dzień będzie podbijał Europę. Od transferowych plotek huczy, nie schodzi z czołówek gazet, a w głowie się gotuje. Myśli o wielkiej karierze, liczy napływającą gotówkę.

Tymczasem pierwsze zderzenie z zupełnie inną realnością jest brutalne. W nowym środowisku nie umie się odnaleźć, treningi są zbyt mordercze, mecze rozgrywane za szybko, powietrze jakby rzadsze, tchu nie może złapać przez cały dzień. Piękny sen przeradza się w traumatyczne doznanie. Siada na ławce rezerwowych, ale jeszcze tli się nadzieja. W końcu notorycznie pomijany przez wrednego szkoleniowca, ląduje na trybunach. W tym momencie wie, że jego kariera została bestialsko przerwana. Pragnie wracać do kraju czym prędzej. Trochę odetchnąć, pooddychać normalnym powietrzem, znaleźć się w błogiej rzeczywistości i znów stać się szanowanym piłkarzem, lecz tylko w  wymiarze lokalnym.

Tak oto wygląda typowa historia polskiego młodego, uzdolnionego kopacza, której świadkami byliśmy niejednokrotnie i, do której zdążyliśmy przywyknąć. Po tylu latach niepowodzeń, mniejszych lub większych rozczarowań uświadomiliśmy sobie, że piłka nożna nie jest dyscypliną dla Polaków, że nasze mięśnie na wzmożony wysiłek reagują z opóźnieniem, a szare komórki przetwarzają boiskowe wydarzenia zbyt wolno. Każdy wyhodowany na rodzimych murawach zawodnik, który w jednej sekundzie wzleciał niewiele ponad przeciętność, w drugiej wyjechał za granicę w roli gwiazdy, w trzeciej tracił wszystko. Ile to już razy widzieliśmy pięknie rozwijającą się karierę, a gdy zdążyliśmy się nią zachwycić, gracz pracował sumiennie wyłącznie na miano „niespełnionego talentu”.

Kiedy straciliśmy nadzieję, pojawił się ktoś, kto zadał kłam tej niechlubnej tradycji. Trochę ponad trzy lata temu grał w drugiej lidze. Spędził w niej zaledwie dwa sezony i został królem strzelców. Półtora roku temu grał w pierwszej lidze. Spędził w niej dwa sezony i został królem strzelców. Zdobywał bramki debiutując w Zniczu Prószków, Lechu Poznań, w europejskich pucharach i reprezentacji. W młodszym wieku najlepszymi strzelcami ekstraklasy byli tylko Włodzimierz Lubański oraz Andrzej Juskowiak. Jedynie Lubański był młodszy, gdy ustrzelił pierwszy raz w kadrze narodowej.

Teraz występuje w niemieckiej lidze. Jest nie tylko najskuteczniejszym z Polaków grających kiedykolwiek u zachodnich sąsiadów (średnia 0,4 gola na mecz), ale także w powszechnej opinii jednym z najwartościowszych napastników ligi. Robert Lewandowski to fenomen, który kwitnął w ekstraklasowej szarzyźnie i, który wciąż się rozwija, mimo iż obecnie jest gwiazdą Bundesligi.

W Borussi Dortmund staje się piłkarzem wszechstronnym, który potrafi cofnąć się i rozgrać akcję, przyjąć futbolówkę w powietrzu, obsłużyć kolegów z boiska perfekcyjnym podaniem, przeprowadzić atak skrzydłem czy nawet skutecznie dryblować (w spotkaniu z Olympiakosem Pireus w Lidze Mistrzów, był najczęściej dryblującym zawodnikiem kolejki, aż 28 indywidualnych pojedynków). Znacznie poprawił wydolność, pracuje na siłą fizyczną oraz techniką. Ta jesień należy do niego, w 31 meczach strzelał 19 razy, asystował dziewięciokrotnie. W niemieckiej lidze trafia do siatki średnio co 119 minut. W całej swojej karierze może pochwalić się w tej chwili setką goli (mimo 23 lat).

Jak sam mówi: „Nie chcę się zatrzymać, zadowolić tym, co mam. Chcę iść do przodu, poprawiać umiejętności i być lepszym piłkarzem. To są moje cele, na których się skupiam”. W Niemczech znalazł się w raju. Fantastyczni kibice, wspaniały ośrodek treningowy oraz stadion, wysoki poziom i wymagający przeciwnicy. Pod okiem znakomitego fachowca, Jurgena Kloppa, dojrzewa w błyskawicznym tempie. Szybko się zaaklimatyzował, nauczył języka. Już teraz podobno wzbudza zainteresowanie Liverpoolu oraz Chelsea.

Gdzie zatem tkwi klucz do sukcesu Roberta Lewandowskiego ? Dlaczego jego historia jest tak diametralnie różna od tych, do których przywykliśmy ? Odpowiedź jest zwyczajnie prosta. Lewandowski posiada cechy, aby zostać futbolistą wybitnym. Ma poukładane w głowie, doskonale zdaje sobie sprawę, że talent to nie wszystko, że ważna jest również wytrwała praca: „ Po treningach zostaję regularnie i ćwiczę. Ze skrzydłowym, obrońcom, bramkarzem. A czasem sam. Wtedy ćwiczę celność, żeby piłka leciała tam, gdzie chcę”.

Jest do tego niesamowicie ambitny, będąc w Lechu twierdził: „Wsiadłem na karuzelę, która kręci się, odkąd zacząłem grać w piłkę. Tempo może być szybsze, ale w polskiej lidze da się rozkręcić tylko do pewnego poziomu. Rozpędu dostaje się dopiero na Zachodzie”.

Nie traci pewności siebie, nie boi się przekazywać dosadnych uwag: „Poziom polskiej ligi jest słaby. Mógłbym tu grać i strzelać bramki latami. Jeśli zostanę w Lechu, powalczę o tytuł króla strzelców, ale nie chcę być królem własnego podwórka. Za same bramki w słabej polskiej lidze nikt mnie nigdzie nie kupi”. Zawsze zachowuje zimną głowę, kalkuluje na chłodno, stawia sobie rozsądne cele. Pomimo piorunującej kariery, wypowiada się i postępuje z rozwagą. Wie czego chce i konsekwentnie realizuje kolejne coraz trudniejsze zadania.

Piłkarskie życie potrafi być przewrotne. Parę lat temu wszyscy naśmiewali się słysząc o nowym „polskim Torresu”. Wówczas Hiszpan był jednym z najlepszych środkowych napastników na świecie. Lewandowski ledwie zaczął strzelać w Lechu. Obecnie Fernando Torres jest cieniem samego siebie, siedząc na ławce rezerwowych w Chelsea Londyn. Gracz Borussi z kolei jest niekwestionowaną gwiazdą Bundesligi, a w tym sezonie przerasta „El Nino” pod każdym względem. Latem być może będziemy świadkami spektakularnego transferu Roberta Lewandowskiego do Chelsea, szukającej następcy dla Torresa.

niedziela, 1 stycznia 2012

Ukręcili łeb hydrze


To był rok, jak żaden inny w polskim futbolu. Rok afer, kuriozalnych sytuacji, zalewu pomniejszych incydentów i grubych skandali. Piłkarski związek zadbał, by przez okrąglutki rok nie schodzić z czołówek gazet oraz ust kibiców. Każda ich decyzja wywoływała burzę, wściekłość pomieszaną z irytacją i śmiechem. Grzegorzowi Lacie i spółce trzeba zatem oddać jedno. Nikt inny na własnym podwórku nie potrafi zadbać o popularność w równie skuteczny sposób. Działaczom następnej kadencji będzie niezwykle ciężko przebić dokonania obecnej. Ta wprowadziła nas na wyżyny „monthypytonowskiego” humoru absurdu.

Jak zwykle najbardziej prominentne osobistości naszej piłki dostarczyły nam niezliczonej ilości gagów sytuacyjnych oraz językowych. Brylował Prezes, choć forma nieco słabsza niż w latach poprzednich (do osławionego „for tu for for ewrybady” troszkę zabrakło), to uraczył nas zręcznymi bon motami typu: „Losowanie było demokratyczne”. Wszystkich przebił Zdzisław Kręcina. Kiedy został wyproszony z samolotu przekonywał, że: „Wypiłem parę drinków i do tego doszło zmęczenie pomeczowe. Wsiadłem do samolotu, nikt mi tego nie zabronił. A ja natychmiast zasypiam no i widocznie jakiś drobny element chrapania spowodował, że komuś to przeszkadzało”.

Równie kabaretowe okazało się pożegnanie Michała Żewłakowa, rekordzisty pod względem występów w reprezentacji Polski. Uśmiechnięty Grzegorz Lato, zażenowany zawodnik, wspaniałomyślny Smuda, czyli iście królewskie pożegnanie w Grecji. Niecały miesiąc później PZPN rozstał się ze starym logotypem, wprowadzając nowoczesne logo. Tym samym podobno, członkowie związku mieli poprawić jego wizerunek, który kroczył zgodnie z duchem czasu i starał się dorównać zagranicznym federacjom. Podobno chcieli również zapoczątkować głębokie zmiany w centrali, ale najwidoczniej stare komunistyczne nawyki były silniejsze i reformy należało odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Po kilku dniach w kraju tematem numer jeden stała się kwestia kiboli. W tej materii działacze nie okazali się nowatorscy i zachowali daleko idącą powściągliwość oraz ostrożność. Ze skruchą nasłuchiwali kazań rządu, jaki szary element wpuszczają na obiekty sportowe. Wyjście było jedno - zamknąć stadiony, przecież margines nie może mieć choć krzty rozrywki. Nikogo nie interesowało, tym bardziej PZPN-u, że oprócz chuliganów na spotkania uczęszczają normalni ludzie.

Aby poprawić relacje z fanami wymyślono ostatnio Klub Kibica Reprezentacji. Szczęśliwiec, który dostąpił zaszczytu udziału w tej zacnej organizacji, za jedyne 32 złote wpisowego, ma szansę wylosować bilet na mecz Polski na Euro 2012. W puli znajduje się ponad 3 tysiące biletów, a „prawdziwych” kibiców reprezentacji jest już ponad 40 tysięcy. To jeden z najbardziej ordynarnych i prostackich sposobów na wydojenie kasy od sympatyków rodzimej piłki. Wykorzystywać i manipulować uderzając w patriotyczne struny, agitować w imię dobra kadry narodowej pod przykrywką własnych korzyści, mogą tylko jednostki podłe do granic możliwości - jakże typowe dla tamtejszego środowiska.

Od dawna PZPN poszukiwał dodatkowych środków finansowych. Szczególnie od momentu, gdy kilkanaście miesięcy temu sprzedał to, co najcenniejsze, czyli prawa marketingowe i telewizyjne. Konsekwencje niekorzystnej umowy (obowiązuje do 2020 roku, podpisanej bez jakiejkolwiek ekspertyzy prawnej, analizy ekonomicznej, badań rynku) widać do dzisiaj. Wyłącznie Sportfive jest właścicielem praw medialnych reprezentacji. By wydoić z niej, ile się da, organizuje spotkania na neutralnych terenach (ostatnio pojedynek z Białorusią w Wiesbaden), bowiem wówczas całkowity zysk przechodzi w ręce firmy.

Podłoże finansowe miała także największa z tegorocznych afer, tzw. „afera taśmowa”. Jej skutkiem było odwołanie z funkcji sekretarza, Zdzisława Kręciny. Działacze poczuli się dostatecznie pewnie w swym królestwie, że bez skrupułów rozdawali łapówki na prawo i lewo, załatwiali osobiste interesy i rozgrywki. Oburzenie publiczne było jednak ogromne. Utworzono specjalną komisję, w trakcie posiedzenia, której, Grzegorz Lato tłumaczył naiwnie, że „pewne prywatne sprawy weszły do związku”. Komisja nie dokonała niczego sensownego. Sam Prezes, widząc jak przebiegają obrady, przepełnione wzajemnymi politycznymi połajankami, poprosił o zaproszenie na następny „spektakl”.

Tak oto leśne dziadki znowu są nietykalne. Nadal panuje błoga dla nich cisza. Moglibyśmy zatem bez końca wymieniać kolejne afery: brak godła narodowego na koszulkach, niejasna degradacja ŁKS-u, czy skandal w środowisku sędziowskim, które nie zmieniły nic. Wszelkie zaś kłopoty rozwiązło zwolnienie Kręciny. Całe związkowe zło, wszystkie machlojki i incydenty były jego dziełem. To on był głównym prowodyrem i ojcem niejasnych układów, przetargów, oszukując tym samym, biednego i nie zdającego sobie z niczego sprawy, Grzegorza Latę. Na szczęście działacze w porę ukręcili łeb hydrze. Teraz w PZPN wreszcie będzie normalnie i czysto.