poniedziałek, 28 listopada 2011

Brudny świat

Wyspecjalizowali się działacze PZPN-u w kreowaniu mrocznego półświatka, doskonale nieprzejrzystego, którego meandrów nie jest w stanie zrozumieć zwykły, uczciwy człowiek. Dzięki temu dowolną, mniejszą lub większą, aferę zdołają zamieść pod dywan. Ostatnio jednak nabałaganili tak bardzo, że za sprzątanie wzięły się najbardziej przebiegłe głowy. Niedługo - jeszcze wczoraj zhańbiony korupcyjnym przekrętem – brudny świat będzie lśnił nieskalaną opinią i świadczył przykładem prawowitości.

To oczywista oczywistość, że szwindel miał miejsce (wystarczy obejrzeć filmik obrazujący całe zajście). Ale najwidoczniej zabiegi Grzegorza Laty oraz Zdzisława Kręciny były na tyle nieśmiałe i tajemnicze, że możemy mówić zaledwie o domniemaniu przestępstwa. Z kolei Grzegorz Kulikowski, najpierw ujawnił nagrania, a teraz wycofuje się ze wszystkiego, twierdząc: „Chciałem pokazać mechanizmy, które mogą prowadzić do patologii, ale nie mam dowodów na korupcję władz PZPN”. Prezes na walnym zgromadzeniu otrzymał absolutorium i tak oto wielka afera stała się małym skandalem. Nic nie znaczącym incydentem, który nadszarpnie jedynie już i tak fatalny wizerunek związku.

Była afera z koszulkami, z wyjazdowymi meczami reprezentacji, niejasny przetarg na prawa do transmisji, incydent z arbitrami, a mimo to w związku piłkarskim nie widać nawet najmniejszych szans na jakąkolwiek zmianę. Wydawać się może, że im cięższej wagi skandal wypełznie na światło dzienne, tym pewniejsi siebie są najbardziej prominentni działacze. Zapraszają prokuraturę, Urząd Skarbowy, CBA, CBŚ i na każdym kroku podkreślają swoją nieskazitelną moralność oraz czystość sumienia. Z szelmowskim uśmieszkiem odpierają wszelkie zarzuty. Słowem, kpią sobie ze wszystkich. A na domiar złego do granic możliwości obrzydzają tą paskudną futbolową rzeczywistość.

Dotychczas ludzi związanych z PZPN mieliśmy za skończonych półgłówków. Tymczasem ktoś kompletnie zidiociały, nie może być jednocześnie, tak chytry i cwany. Przebiegłość, hipokryzja, krętactwo oraz wiecznie niezaspokojona zachłanność, to naturalne cechy tego środowiska. Jednostek uczciwych tam nie znajdziemy, gdyż nie spełniają one podstawowych wymogów (nie muszę pisać jakich). Mamy natomiast domorosłych, ukształtowanych jeszcze w czasach PRL-u działaczy, którzy oszustwa mają we krwi, a domniemaną niewinność wypisaną na czole.

Szkoda, że dyskutując namiętnie o różnego rodzaju aferach, zatracając się w nich bez reszty, nie potrafimy skupić się na tym, co najważniejsze. Na futbolu. To również największy zarzut wobec piłkarskiego związku, który piłkarski jest tylko z nazwy. Takie postępowanie powinno być karane bez żadnego uzasadnienia.

piątek, 25 listopada 2011

Napoli odzyskuje blask

Neapol to miasto inne niż wszystkie. SSC Napoli to klub inny niż wszystkie. Miejskie problemy, takie jak: tony zalegających śmieci, przestępczość, nielegalny handel, mafijne powiązania oraz ostentacyjna niechęć do północnych Włoch, przysłaniają sprawy dużo istotniejsze, sprawy najwyższej rangi, dotyczące wyłącznie ukochanej drużyny.

Dla fanatycznych i zwariowanych kibiców kwestie związane z zespołem wypełniają każdy dzień, stają się podstawowym elementem ich codziennej egzystencji. Na stadion tłumnie przychodzą od zawsze. Nawet wtedy, gdy musieli obserwować swoich pupili, biegających po murawach trzecioligowych, frekwencja nie spadała poniżej 50 tysięcy. Dla przyjezdnych tworzą dantejską atmosferę, która pęta nogi największym gwiazdom, przyzwyczajonym do nieprzychylnych uwag i wrogiej aury. Kiedy natomiast Napoli strzela bramkę, to ludzi zgromadzonych na stadionie ogarnia niewysłowiona radość, a kiedy wygrywa, fani przeżywają niepohamowaną orgię rozkoszy.

Kibice z Neapolu długie lata czekali na ponowne sukcesy swego ukochanego zespołu. Z rozrzewnieniem wspominali dawne, piękne czasy, gdy na boisku szalał Diego Maradona i prowadził drużynę po dwa mistrzostwa Włoch (1987, 1990) oraz Puchar UEFA (1989). Z ogromnym bólem przyjmowali wiadomość o degradacji w 1998 roku. Nadzieja na odzyskanie glorii umarła ostatecznie w 2004 roku, gdy klub ogłosił bankructwo. Wówczas pomocną dłoń wyciągnął producent filmowy Aurelio De Laurentiis, zakochany w Napoli na zabój.

Ten ekscentryk, słynący z niewybrednego języka (próbka jego soczystych wypowiedzi: „Wyspiarze źle jedzą, a ich kobiety nie myją genitaliów, bo nigdy nie widziały bidetu”), nonkonformista - który jakiekolwiek najdrobniejsze niepowodzenie w Serie A tłumaczy spiskiem, zawiązanym przez bogaczy z północy - otoczył klub pieczołowitą opieką. Rozpoczął powolną odbudowę, polegającą na konsekwentnej i rzetelnej pracy. W ciągu siedmiu lat, wytrwale, bez gigantycznych inwestycji, stworzył ekipę zdolną do walki z najlepszymi (na transfery w trakcie swej prezesury wydał 210 milionów, a najdroższym zakupem był Cavani – 21 mln).

Wygrany mecz z Manchesterem City, pokazał, że futbol to nie tylko pieniądze. Zwycięstwo Napoli było triumfem piłki nożnej opartej na normalnych zasadach. Włoska drużyna, jak żadna inna, stanowi opozycję dla zespołów konstruowanych jedynie za olbrzymi szmal. Zawodnicy podstawowej jedenastki kupieni za około 75 milionów euro pokonali wielkie gwiazdy, które angielska ekipa musiała ściągnąć za 235 milionów.

Dawny argentyński idol odchodzi powoli w zapomnienie. Teraz w klubie mają nowych idoli. O obliczu drużyny decydują przede wszystkim Marek Hamsik, Ezequiel Lavezzi oraz Edison Cavani. Ich możliwości techniczne oraz akcje indywidualne nadają jakości neapolitańskiej grze. Nie można również pominąć pozostałych futbolistów, którzy wspólnie pracują na kolejne zwycięstwa (znakomici skrzydłowi Christian Maggio oraz Andrea Dossena, świetny defensywny pomocnik Gokhan Inler, niezastąpiony w bramce Morgan De Sanctis, czy solidna defensywa z Paolo Cannavaro na czele).

Ważnym ogniwem w całej tej układance jest Walter Mazarri, który odmienił zespół, wprowadził archaiczne ustawienie 3-4-3 oparte na nowatorskich rozwiązaniach (m. in. skrzydłowi biegający po pełnej długości boiska). Oprócz tego każdy z piłkarzy musi w pierwszej kolejności grać dla dobra swoich kolegów. Pracowitość, wybieganie, zadziorność, ambicja i efektywność stanowią najważniejsze hasła w trenerskim słowniku szkoleniowca.

Dokąd zmierza Napoli ? Co osiągnie w tym sezonie ? Tego nikt nie jest w stanie przewidzieć, gdyż jest to klub ze wszech miar wyjątkowy. Specyficzna atmosfera miasta i okolic, fanatyczni kibice i gorący doping, szalony prezes, ambitny trener oraz wielkie indywidualności w zespole, dają niesamowitą dozę nieobliczalności. Neapol stał się miejscem, gdzie codzienność wypełnia nie tylko futbol, ale również nieprzewidywalność, która z kolei na boisku może oznaczać duże sukcesy.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Geniusz, który nie strzela bramek

Bramka przeciwko Kolumbii była jego pierwszą od siedmiu spotkań rozegranych w reprezentacji Argentyny. W Barcelonie strzela gole praktycznie w niemal wszystkich meczach. Zdobywa je średnio, co 104 minuty. Występując w kadrze męczy się 290 minut, by cokolwiek wpadło. W ostatnich 40 pojedynkach ustrzelił jedynie 10 bramek (ostatni raz wpisał się na listę strzelców w konfrontacji z Brazylią 17 listopada 2010 roku, by trafić ponownie musiał czekać aż 720 minut). W klubie zdobyłby o 25 goli więcej – średnia 0,7 na spotkanie.

Lionela Messiego uważa się, nie tylko za najlepszego obecnie piłkarza, ale również tego najlepszego w historii piłki nożnej. Tymczasem w drużynie narodowej jest cieniem samego siebie. Nie jest liderem, nie zachwyca, nie rozstrzyga losów meczów. Gdzie zatem tkwi problem Argentyńczyka ? Czy ojczysty zespół może być tak skrajnie nieudolny, że nie potrafi wykorzystać należycie jego talentu ? Albo raczej zawodnik wrósł w system barceloński tak bardzo, iż nie radzi sobie w innej drużynie ?

Dziecko La Masii

Trzeba powiedzieć nieładnie, że jest on najdoskonalszym i najokazalszym produktem szkółki; najwierniejszą kopią zasad i reguł katalońskiej ekipy. Nie tylko wyrósł w tej akademii na futbolistę wielkiego formatu, ale jest przesiąknięty w każdym calu jego głównymi ideami. Kiedy więc wychodzi na murawę myśli, jak Barcelona. Kiedy dotyka futbolówki myśli, jak kompani z zespołu. Na boisku wie dokładnie, co ma robić, za co odpowiada, czego się od niego oczekuje. Można powtarzać do znudzenia jakie prawa decydują o specyfice systemu gry Blaugrany. Najważniejsze to: błyskawiczne oddanie piłki tuż po przyjęciu, cierpliwe budowanie akcji od własnego pola karnego, nauka stosowania pressingu, poruszania się po murawie. Messi perfekcyjnie realizuje te założenia, lecz o jego niepowtarzalności przesądzają przebłyski geniuszu (niekonwencjonalny rajd, ośmieszanie obrońców wprost prostackim dryblingiem i uderzeniem, precyzyjnym, niczym chirurgiczne cięcie).

Brak koncepcji

Występując w reprezentacji którykolwiek przejaw geniuszu zamienia się w paraliżujące otępienie. Wszystkie procesy myślowe i styl gry zupełnie do siebie nie pasują. Układanka staje się dla niego tym trudniejsza, że potrafi on porządkować ją, zaledwie w jeden sposób, na wzór barceloński. Należy się, jednak zastanowić, czy wina leży jedynie po stronie piłkarza ?

Od wielu lat Argentyna nie miała trenera z prawdziwego zdarzenia, który wiedziałby jak ułożyć ekipę złożoną z wielkich gwiazd, który umiałby wykorzystać potencjał każdej z nich i, który od samego początku miałby pomysł. Głównym problemem pozostawała pozycja Messiego na boisku. W ataku stawał się bezproduktywny, nie mając za plecami, tak niesamowitych rozgrywających, jak Xavi bądź Iniesta. W pomocy z kolei męczył się niemiłosiernie, trzymany w ryzach taktycznych, gdy rozgrywał piłkę. Żaden szkoleniowiec nie zaryzykował ponadto dopasowania taktyki tylko i wyłącznie do zawodnika hiszpańskiej drużyny. Byłoby to pewnie niemożliwe ze względu na drastyczne różnice między argentyńskim a barcelońskim systemem i kulturą gry.

Katalońskie przekleństwo

Inną sprawą pozostaje kwestia psychologiczna. W macierzystym klubie gracz otoczony jest szczelną otuliną, zapewniającą mu stały komfort psychiczny. Dba o to trener i rzesza lekarzy-specjalistów, od fizjoterapeutów począwszy, na psychologach skończywszy. Gdy Messi traktuje futbol jako „zabawę”, to wówczas na boisku jest najlepszy. Wtedy uwalnia swą nieograniczoną wyobraźnie i przekłada na unikalną w  skali światowej maestrię. Ponadto kolejne wygrane (większa częstotliwość spotkań i mniejszy potencjał niektórych rywali) obdarzają zespół solidną dawką pewności siebie oraz kształtują samonapędzająca się maszynę, tym sprawniejszą, im zwycięstwa są okazalsze.

Natomiast przywdziewając koszulkę swojej ojczyzny, odczuwa zwielokrotnioną presję, wytwarzaną przez wygłodniałych i rządnych sukcesu rodaków. Presja, która pęta mu nogi, z którą na razie kompletnie sobie nie radzi i, którą potęgują wieczne porównania do Maradony. Boskość Diego jest w narodzie ciągle żywa, pamięć o jego występach niezatarta.

Messi jednak ma coś jeszcze do udowodnienia. Przed nim – paradoksalnie – największe z wyzwań. Mimo 23 lat, niezliczonej liczby najróżniejszych trofeów i nagród, wciąż jest niespełniony w reprezentacji. Wyzwanie, które może się okazać najsłodszym i najważniejszym, bowiem, jeżeli dopnie swego (zaprowadzi Argentynę po złoty medal MŚ), to nie pozostanie nam nic innego, jak tylko uznać go najlepszym piłkarzem w historii futbolu.

czwartek, 17 listopada 2011

Idiotyzmy pana Dyzmy

Niedawno minęły dwa lata, odkąd Franciszek Smuda jest selekcjonerem reprezentacji Polski. Były to dwa lata w trakcie, których swoimi wypowiedziami i stanowczymi deklaracjami sporządził nam ogromny, pełnokrwisty stek bzdur. Dwa lata w ciągu, których decyzjami personalnymi oraz taktycznymi, zaprosił nas do swojej trenerskiej kuchni, gdzie najważniejszym daniem były idiotyzmy, najczęstszą przystawką przypadkowość, a najistotniejszą przyprawą absurd.

Moralizator

Szkoleniowiec od samego początku dawał świadectwo własnej niekonsekwencji i niesłowności. Tuż przed objęciem kadry prawił morały, mówiąc: „Niedługo będzie tak, że nawet sprzedawca z bazaru w Egipcie, który rzuci po polsku <Cien doply, jak się masz>, dostanie paszport”. Tymczasem obecnie w zespole są Polacy z krwi i kości typu Perquis, Polanski, Obraniak bądź kontuzjowany Boenisch. To relatywizm i makiawelizm w najczystszej postaci. Bohater artykułu uzmysłowił sobie w pewnym momencie, że z drużyną, w której panuje wszechobecna mizeria, nie osiągnie zbyt wiele na Euro 2012. Począł więc dostosowywać się do trudnej sytuacji, rozdając paszporty na prawo i lewo, przecząc tym samym, własnym – szlachetnym niegdyś – intencjom. W myśl zasady, że cel uświęca środki, namówił do gry futbolistów, którzy z Polską mają niewiele wspólnego, ale, którzy rzekomo mieli prezentować wyższy poziom piłkarski od kopaczy rodzimych.

Selekcjoner po objęciu reprezentacji moralizował dalej i twierdził uparcie: „Każdy wie, że, kto ma, choćby najmniejszy brud za pazurami, u Franza nie ma najmniejszych szans na występy. Ktoś zamieszany w historie korupcyjne nie ma prawa grać w koszulce z orzełkiem. Niekiedy mówią, że mam obsesję na punkcie korupcji. A tak, mam! Setny raz powtórzę: tępić, tępić i... wypalać”. Nie przewidział niestety, że w korupcję umoczony mógł być nawet Łukasz Piszczek, najsilniejszy punkt defensywy oraz gwiazda Borussi Dortmund i Budesligi. Wobec tego wymyślił, że w trudnych dla polskiego futbolu czasach trzeba iść na pewne kompromisy i należy być elastycznym. Tak oto obsesja przerodziła się potulne skomlenie oraz żałosną prośbę o zrozumienie.

Dyktator

Pierwsze miesiące pracy trenera upłynęły pod znakiem głośnych afer alkoholowych. O ile na boisku wiało zazwyczaj nudą, o tyle w kadrze nie brakowało nader frapujących wydarzeń. Pierwsza z afer (wyrzuceni Iwański oraz Peszko) nie odbiła się tak szerokim echem, jak druga. Wedle powszechnych opinii została znacznie wyolbrzymiona, lecz nie uratowało to skóry Borucowi oraz Żewłakowowi. Ta sprawa ma jednak drugie dno. Czy niestosowne zachowanie zawodników nie stało się pretekstem do wyrzucenia ich z drużyny, tylko dlatego, że w tej drużynie zawsze mieli coś do powiedzenia. Czy szkoleniowiec chciał w ten sposób pozbyć się piłkarzy niewygodnych, charyzmatycznych, mogących się jemu sprzeciwić. Czy nadrzędnym celem było całkowite podporządkowanie podopiecznych, a w konsekwencji całkowity posłuch.

W następnych miesiącach Smuda przeprowadził chorą selekcję, testując multum przeciętnych graczy, a pomijając tych wyróżniających się, którzy znajdowali się w formie. Zdaje się, że wybierał wedle charakteru zawodnika, a nie umiejętności. Krnąbrnych indywidualistów pomijał, by mieć spokój, by jego zdanie zawsze wybrzmiewało jako to jedynie słuszne i ostateczne. Wykazywał brak jakiegokolwiek zainteresowania futbolistami z lig zagranicznych. Nie oglądał ich w akcji, mimo iż notowali dobre występy (ostatnio, chociażby Kamil Grosicki).

Podróżnik i taktyk

Interesowały go, za to wojaże po całym świecie, gdzie grał najczęściej z przypadkowymi rywalami. Udał się do Kanady, tam mierzył się z - mającym mnóstwo wspólnego z europejską piłką - Ekwadorem. Przybył do Tajlandii, żeby sprawdzić się z tak wymagającymi konkurentami, jak gospodarz oraz Singapur. Frunął do odległej Korei Południowej, tracąc przy tym jakże cenny dla selekcjonera czas. Zgrupowanie skróciło się drastycznie do zaledwie dwóch przedmeczowych treningów.

W trakcie samych meczów, czyli piłkarskiej esencji nie tylko dla kibica, ale także dla trenera, nie widać żadnego pomysłu na grę. Początkowo można było to zrozumieć i tłumaczyć selekcją piłkarzy. Jednak z każdym kolejnym spotkaniem, po upływie kilku miesięcy, gdy nie zmieniło się nic, taktyka oraz występy reprezentacji budzą zasadny niepokój. Szkoleniowiec w ogóle nie wyciąga wniosków z przegranych bądź zwycięskich konfrontacji. Kompletnie kuleje organizacja gry, ofensywne ataki są w dużej mierze przypadkowe i oparte na indywidualnych akcjach poszczególnych graczy. Zawodnicy ustawieni są zbyt wysoko, a pressing niekonsekwentny i chaotyczny. Ponadto polscy kopacze w grze obronnej zachowują się pasywnie, czekając na przeciwnika. Brakuje również wzajemnej asekuracji, a odległości między formacjami są za duże. Błędy, które pojawiały się w pierwszych meczach nie zostały do tej pory wyeliminowane.

Dyplomata

Selekcjoner jest nie tylko typowym naturszczykiem w kwestiach szkoleniowych, ale także nie najlepiej wiedzie mu się w kontaktach z mediami. Jego domeną są „błyskotliwe” powiedzonka i żarciki oraz usprawiedliwianie własnych poczynań w nawet najbardziej niedorzecznych sytuacjach. Kiedy krytykowano go za nadmierny import graczy, stwierdził: „Skąd mam brać tych piłkarzy? Znów się pewnie ktoś obrazi, ale z kibla ich nie wezmę”. Kiedy Łukasz Piszczek przyznał się do stawianych mu zarzutów korupcyjnych, wówczas jego opiekun skonstatował: „Uważam, że od początku źle się tłumaczył. Ale, to jest uczciwy chłopak i powiedział prawdę”.

Koloryzowanie rzeczywistości oraz uciekanie od odpowiedzialności przełożyły się również na pogarszające się z dnia na dzień relacje z kibicami. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu fani wierzyli dozgonnie trenerowi, że ten uczyni z kadry narodowej prawdziwy zespół, zdolny rywalizować z najlepszymi. Teraz nikt nie chce już go słuchać. Oliwy do ognia dolewają ponadto bardzo dyplomatyczne wypowiedzi o przeciwnikach: „Uganda jest przed nami? To są jakieś jaja. Albo te inne afrykańskie drużyny, pałętają się tam po buszu, ale w rankingu są przed nami, to jest zabawa”, czy „Z nim może być różnie. Może być najlepszym piłkarzem turnieju, ale może być też czarną owcą. Pozwala sobie na wiele” (o Mario Balotellim).

Zamiast podsumowania

To wszystko prowadzi do jednego wniosku: jeżeli Artur Boruc przesadził nazywając selekcjonera Dyzmą, to Franciszek Smuda przesadził obejmując reprezentację Polski.

sobota, 12 listopada 2011

Biedronki Smudy

Do tej pory żyliśmy ulotną nadzieją, że w obliczu narodowej misji jaką jest Euro 2012, polscy kopacze zmobilizują się wyjątkowo i z pełną powagą oraz zaangażowaniem podejdą do przed turniejowych przygotowań. Że selekcjonerowi, który z polskimi klubami dokonywał rzeczy niemożliwych, uda się wycisnąć maksimum z tej zbieraniny przeciętniaków i nieco bardziej uzdolnionych graczów. Że z meczu na mecz zobaczymy drużynę, która będzie grała coraz lepiej, eliminując przy tym kardynalne błędy do minimum. Wreszcie, że ujrzymy cień szansy na dobre występy zespołu w trakcie Mistrzostw Europy. Nic z tych rzeczy.

Wczorajsze spotkanie z Włochami pokazało najdobitniej, że w dalszym ciągu jesteśmy w punkcie wyjścia. Franciszek Smuda na przestrzeni dwóch lat nie zrobił nic. Zupełnie nie widać poprawy. Jesteśmy tam, gdzie byliśmy kilkadziesiąt miesięcy temu, przed konfrontacją z Rumunią. Tak jak nie mieliśmy solidnej i pewnej formacji defensywnej, tak nie mamy jej nadal. Środkowi obrońcy jeszcze nie wiedzą jak skutecznie bronić, wzajemnie się asekurować i zachować koncentrację. Nie potrafimy grać pressingiem, nie potrafimy rozgrywać piłki, kreować akcji ofensywnych, a nawet wyprowadzać szybkich kontrataków. Słowem, od samego początku szkoleniowiec nie miał koncepcji na prowadzenie reprezentacji.

Przeprowadził jedynie chorą selekcję i miotał się bardzo długo z wyborem odpowiedniego ustawienia (chociaż miota się nadal, próbując wariantu z dwoma napastnikami). Zawodników będących w formie pomijał (Grosicki), powoływał za to i obdarzał bezgraniczną ufnością tych, którzy nie grają w swoich zespołach (Obraniak). Poza tym wcale nie zauważa, że najlepszą polską ekipą jest obecnie Legia i, że grono wyróżniających się piłkarzy z tego klubu z powodzeniem mogłoby aspirować do kadry (Rybus, Borysiuk, Komorowski i skreślony zbyt pochopnie Żewłakow).

Jednak najbardziej przerażające jest to, że Polska nie wygrała żadnego pojedynku z finalistami Euro 2012. Bilans czterech porażek i trzech remisów jest koszmarny (przegrane z Danią 1:3, Hiszpanią 0:6, Francją 0:1, Włochami 0:2 oraz remisy z Ukrainą 1:1, Grecją 0:0 i Niemcami 2:2). Reprezentacja na 210 dni przed mistrzostwami nie rokuje żadnych nadziei. W drużynie widzimy zbieraninę przypadkowych osób, które biegają po murawie w sposób chaotyczny, bez jakiejkolwiek myśli, stylu, konsekwencji, wytrwałości i zapału, pod egidą przypadkowego trenera, którego pomysł na grę również opiera się w dużej mierze na przypadku.

W ostatnich dniach czarę goryczy przelały nowe stroje reprezentacji (brak godła). Muszę przyznać, że kompletnie nie rozumiem wzburzenia kibiców. Są one piękne w swej brzydocie, gdyż odzwierciedlają charakter PZPN-u oraz ludzi z nim związanych, którzy zawsze kierują się własnym interesem, myślą tylko o szmalu, a obłuda, hipokryzja i cynizm urosły w tamtejszym środowisku do rangi dogmatów. Ponadto nowe stroje pasują jak ulał do kadry. Teraz zamiast Orłów mamy Biedronki Smudy.

piątek, 4 listopada 2011

Narodziny gwiazdy

Jeszcze rok temu nie mieścił się do pierwszego zespołu Legii. Dość powiedzieć, że groziła mu chroniczna stagnacja w Młodej Ekstraklasie. Teraz nikt na Łazienkowskiej nie wyobraża sobie ekipy Skorży bez Serba. W obecnym sezonie Miroslav Radovic jest najjaśniejszą postacią warszawskiej drużyny. Jego gra elektryzuje, a kluczowe bramki zdobywane w Lidze Europejskiej przeszywają trzewia wprost euforyczną radością. Strzelał z Giazantepsporem, dwa gole wbił Spartakowi Moskwa, a kolejne trafienia z Hapoelem Tel-Awiw oraz Rapidem Bukareszt decydowały o zwycięstwach.

Klubowi dał awans do kolejnej rundy, a sam bije się o tytuł króla strzelców tych rozgrywek. W 7 spotkaniach trafiał 7 razy, co nie zdarzyło się żadnemu Legioniście w jednym sezonie występów w europejskim pucharze. Dodając do tego 4 bramki zdobyte w 11 ligowych pojedynkach, otrzymujemy bilans wyśmienity i porażający jak na pomocnika – w 18 grach strzelił 11 goli. Jego znakomite mecze zaowocowały powołaniem do reprezentacji Serbii (z powodu urazu nie będzie mógł pojechać na zgrupowanie kadry).

Nie zawsze jednak było tak pięknie. Po obiecującym pierwszym sezonie (6 bramek i 8 asyst), kolejne nie były już udane. Przyszedł spadek formy oraz kryzys. Nie potrafił dogadać się ze szkoleniowcem Janem Urbanem i częściej siadał na ławce rezerwowych niż wychodził na boisko. Jeszcze gorsze były początki u trenera Skorży. Skrzydłowy nie łapał się nawet do meczowej „osiemnastki”, a spotkania na ogół oglądał z trybun. Szokującą metamorfozę przeszedł dopiero po zmianie pozycji. Wielka w tym zasługa Macieja Skorży, który przemianował go ze zwykłego skrzydłowego na (niezwykłego) środkowego pomocnika, pełniącego rolę bądź napastnika bądź rozgrywającego. Od tej pory Serb nie tylko kreował większość ofensywnych akcji Legionistów (7 asyst), ale również stał się piłkarzem strzelającym kluczowe gole - 10 w poprzednim sezonie.

Obecnie znajduje się w życiowej formie. Wspaniale współpracuje z Danijelem Ljuboją. Drużynie daje niezwykły zastrzyk energii, pomysłowości, temperamentu oraz zadziorności, a w decydujących momentach potrafi zachować zimną krew. W grającej w sposób porywający Legii, on zachwyca najczęściej. Tak jak w jednej chwili szkoleniowiec warszawskiej ekipy z nieudacznika przeistoczył się w taktyka wybornego, a jego wyśmiewany i wyszydzany zespół przeobraził się w grający futbol efektowny oraz jednocześnie mądry i poukładany, tak ledwie mgnienie wystarczyło, by Radovic z utalentowanego przeciętniaka stał się gwiazdą pierwszego formatu. Bohaterem poprzedniej jesieni był Łotysz Artiom Rudniew. Teraz nastał czas Serba Miroslava Radovicia. Szkoda jedynie, że o losie polskich klubów w równie dużym stopniu, co obcokrajowcy, nie decydują Polacy.