piątek, 26 sierpnia 2011

I stał się cud

Piłka nożna, niesamowita dyscyplina, którą kochamy przede wszystkim za nieprzewidywalność, tym razem zagrała na nosie rosyjskiego faworyta. Piękno futbolu polega na tym, że nawet słabszy zespół, który ma mniejszy potencjał, doświadczenie, umiejętności indywidualne zawodników, potrafi wygrać. Nawet wtedy, kiedy przegrywa 0:2 na stadionie rywala. Nawet wtedy, gdy do awansu potrzeba cudu. Tak, bowiem można określać pojedynek Legii ze Spartakiem. Mianem cudu trzeba nazwać to, co wydarzyło się w Moskwie.

Szok i niedowierzanie, przerażająca cisza na Łużnikach przerywana jedynie okrzykami radości Legionistów. Taka atmosfera panowała na 80-tysięcznym obiekcie tuż po ostatnim gwizdku sędziego. Piłkarze wielkiego faworyta tego dwumeczu, Spartaka Moskwa, długo nie mogli się ocknąć. Niedowierzali, że wyeliminowała ich drużyna, której wartość jest kilka razy mniejsza, a zarobki poszczególnych futbolistów co najmniej kilkadziesiąt razy niższe.

Do dziś, kilkanaście godzin po konfrontacji, nie mogę uwolnić się od wrażenia, że byliśmy świadkami czegoś wyjątkowego, czegoś, co w polskich realiach piłkarskich zdarza się raz na kilkanaście lat. Nie mogę również pojąć, jak w jednej chwili wszystko, co rozgrywało się na boisku, odmieniło się tak diametralnie. Wystarczyła przypadkowa bramka Kucharczyka, strzał życia Rybusa i wydawało się, że rywalizacja zacznie się od nowa. Nic z tych rzeczy. Różnica polegała na tym, że to Rosjanie biegali teraz nerwowo, spętani olbrzymią presją, pogubili się całkowicie. A Legia wówczas, niczym wytrawny szachista, uspokoiła grę i wyczekiwała na tą jedną zabójczą akcję, która przyszła w najodpowiedniejszym momencie – w 91 minucie.

Było to spotkanie, które przejdzie do historii polskiej piłki klubowej, bowiem strasznie rzadko zdarza się, by rodzimy zespół był wstanie odrobić takie straty i w dodatku na stadionie przeciwnika. Ostatnim tak niezwykłym spotkaniem, jaki przychodzi mi do głowy, był mecz Widzewa sprzed 15 lat z Broendby Kopenhaga (wtedy Widzew przegrywał 0-3 i do awansu potrzebne były dwie bramki). Można doszukać się pewnych analogii między tamtą ekipą, a tą warszawską. Legia odziedziczyła ten „widzewski charakter”, który pozwalał Łodzianom wygrywać nawet w „przegranych” już pojedynkach, wygrywać nawet z dużo lepszymi rywalami. Natomiast metody pracy Smudy, a Skorży, to dwie zupełnie przeciwstawne metody. Smuda narzucał swoim podopiecznym temperament, wybuchowość, bezgraniczną wiarę we własne umiejętności. Skorża z kolei, na zimno kalkuluje przebieg meczu, wyróżnia go cynizm i pragmatyzm gry podporządkowany wynikowi. Te wszystkie cechy udało mu się przelać na własną drużynę.

Tym, co zadecydowało w głównej mierze o wygranej Warszawiaków, była niesamowita wręcz determinacja, waleczność, zawziętość, mądrość, umiejętne rozgrywanie piłki i dobra organizacja gry, a także wyrachowanie, chłodne wypunktowanie lepszego przeciwnika. Oceniając zaś graczy indywidualnie, to na największe uznanie i pochwały zasługują Ariel Borysiuk, a przede wszystkim Maciej Rybus. Jeżeli ktoś jest wielkim zwolennikiem Patryka Małecekiego, to Wiślak po takim meczu w wykonaniu Rybusa, może mu co najwyżej sznurowadła wiązać. Szybkość, technika, fantazja oraz zadziorność wyróżniają tylko najlepszych skrzydłowych.

Polski futbol dostarcza skrajnie ambiwalentnych uczuć. Z jednej strony wtorkowy koszmarny wieczór, a z drugiej wspaniała i niezwykła czwartkowa konfrontacja w Moskwie. Po raz pierwszy mamy dwa kluby w rundzie grupowej Ligi Europejskiej, a jeśli namieszają w niej, tak jak Lech w ubiegłym roku, to skłonny jestem uwierzyć w powolny postęp polskiej piłki.

środa, 24 sierpnia 2011

Liga Mistrzów nadal w sferze marzeń

Marzenia to piękna rzecz. Dają człowiekowi poczucie jakiegoś celu w życiu. Dają motywację do działania, nieraz pozwalają z optymizmem patrzeć w przyszłość. A gdy już jakieś marzenie zostanie zrealizowane można poczuć niewysłowioną radość i całkowite spełnienie. Gorzej, jeżeli marzenia pozostają tylko marzeniami, a ich realizacja jest niemożliwa. Wówczas są szkodliwe, powodują totalną ucieczkę od rzeczywistości, nie pozwalają racjonalnie myśleć, nie pozwalają zachować trzeźwości umysłu. Takim marzeniem dla Wisły Kraków była Liga Mistrzów.

Otumanieni po „wspaniałym” zwycięstwie na własnym stadionie, pojechali - na bliżej nie znaną przeciętnemu Europejczykowi wysepkę – w urojonym poczuciu własnej wartości i bezwzględnej pewności siebie. Nic im nie mogło tego awansu wydrzeć, tym bardziej przeciętny zespół z Cypru. Jednak, kiedy po raz pierwszy doświadczyli tamtejszego klimatu, tamtejszej atmosfery na stadionie, kiedy powąchali tamtejszej murawy i kiedy pobiegali przeszło 20 minut, to nagle zatracili swoje umiejętności, nagle realne plany awansu do Ligi Mistrzów oddaliły się bezpowrotnie w sferę marzeń.

Całego spotkania, jego przebiegu nawet nie ma co oceniać i analizować, gdyż wyszłaby z tego nie najładniejsza wiązanka niezbyt górnolotnych słów. Zatem wystarczy powiedzieć, że mecz był tym w rodzaju prośby o jak najmniejszy wymiar kary. Krakowska ekipa grała fatalnie, przez 90 minut biegała bezmyślnie za piłką, narażając się na niepotrzebną stratę, już i tak nikłych, sił. Piłkarze nie potrafili wymienić choćby kilku podań, brakowało agresji i jakiegokolwiek pomysłu na grę. Marazm, kompletne otępienie spotęgowane dodatkowo kuriozalną bramką.

Jeszcze bardziej kuriozalna okazała się 71 minuta. To wtedy Cezary Wilk, strzelając bramkę, przelał tyle nadziei w nasze serca, które w ostatecznym rozrachunku były nie tyleż złudne, co bolesne. Był to desperacki akt słabej drużyny, który dał poczucie nie tylko niezwykłego szczęścia i wielkiej szansy spowodowanej niesamowitym zbiegiem okoliczności, ale także brutalną i dosadną prawdę o naszej piłce. Jedynie fura szczęścia, nadzwyczajny splot dziwnych zdarzeń może dać polskim klubom jakikolwiek sukcesik na arenie międzynarodowej.

Myślę jednak, że znajdą się tacy, którzy pochwalą Wisłę. W tym koszmarnym wieczorze znajdą kilka pozytywów, typu: awans był naprawdę blisko (zabrakło kilku minut), wcześniejsze wygrane mecze, czy w końcu możliwość gry w rundzie grupowej Ligi Europejskiej. Poza tym pokonał nas – i to po zaciętej walce – przepotężny cypryjski zespół, który niedawno w tej Lidze Mistrzów grał. Tymczasem to minimalistyczne i podłe podejście, które kreuje w głównej mierze tak marną i szarą polską piłkarską rzeczywistość.

Natomiast jedynym pozytywem blamażu Wisły wydaje się to, że zaciąg obcokrajowców, nawet tych solidnych, nawet w tak dużej liczbie, nie daje gwarancji gry w tym upragnionym dla nas turnieju. Być może któryś z prezesów pójdzie po rozum do głowy, ocknie się i zauważy, że nie da się zbudować drużyny w ciągu sezonu bądź dwóch. Że to długotrwały proces, w którym cierpliwość i długoletni plan działania są na wagę złota. A w konsekwencji dostrzeże, jak zastraszająco mała liczba młodych Polaków gra w Ekstraklasie, jak niewielu mamy utalentowanych zawodników. Może wreszcie, ktoś zauważy, że kupowanie obcokrajowców na potęgę, dobija - znajdujący się już od kilku lat w stanie agonalnym – rodzimy futbol. Nie daje szans na jakikolwiek rozwój tej dyscypliny. Powiem więcej, nie daje jakichkolwiek perspektyw na przyszłość.

Mówiąc zaś o przyszłości to kolejny rok przyjdzie nam czekać na polską drużynę, która wystąpi w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Pytaniem pozostaje, ile jeszcze będziemy musieli czekać ? Kiedy wreszcie przeżyjemy chwile futbolowych radości, których dostarczą nam nasze kluby ? Szansy upatrywałbym w osobie Platiniego i jego reformie zwanej „fiancial fair play”. Nie od dziś wiadomo, że ograniczenia, które ta reforma nakłada, nie podobają się najbogatszym. Na razie protestują półgębkiem, ale, kto wie, czy nie stoimy w przededniu wielkiej rewolucji. Ich plany są takie, aby odłączyć się od UEFA i utworzyć coś na wzór superligi. Wówczas szanse Polski wzrosną wielokrotnie, lecz wtedy będzie to, co najwyżej „Liga Przeciętniaków” bądź „Liga miłosierdzia dla najsłabszych”.

sobota, 20 sierpnia 2011

Co siedzi w głowie Wengera ?

To pytanie wraca jak mantra podczas każdej transferowej decyzji dokonywanej przez opiekuna Arsenalu Londyn. Bowiem tegoroczne okienko transferowe w wykonaniu angielskiego klubu pozbawione jest jakichkolwiek znamion racjonalności. Sprzedaż Clichy’ego, Eboue, Fabregasa i coraz bardziej prawdopodobne odejście Nasriego, a w zamian kupno jedynie Gervinho oraz kolejnych młodzianów - Chamberlain, Jenkinson oraz Joel Campbell - jest wyraźnym osłabieniem, już i tak niewystarczająco silnej, drużyny (co pokazał poprzedni sezon, tylko 4 miejsce w lidze).

Arsene Wenger wyrasta, więc na ekscentryka, uparcie tkwiącego w swej koncepcji budowania zespołu, która zupełnie nie przystaje do realiów współczesnego futbolu. Wyszukiwanie utalentowanych i niedrogich piłkarzy, ich szkolenie oraz powolne wprowadzanie do pierwszej kadry jest godne największej pochwały. Jest to jednak wyłącznie piękna idea, która nie daje realnych szans na osiąganie sukcesów, czy, chociażby walkę o najwyższe cele. Szczególnie zaś teraz, kiedy wszystko jest tak zdominowane przez pieniądz, kiedy sukces sportowy bardziej zależy od kasy czy wielkich gwiazd z iście monstrualnymi pensjami.

Szkoleniowiec Kanonierów tkwi również w dawnych już - dla angielskiej piłki - czasach, gdy o tytuł rywalizowały jedynie dwa kluby, a najgroźniejszym konkurentem dla Francuza pozostawał Ferguson. W ogóle nie zauważa, że przybyli mu potężni przeciwnicy, w postaci ekip zbudowanych za ogromne pieniądze ich właścicieli - Chelsea bądź Manchester City. Nie zauważa ponadto, że jego polityka transferowa - której ortodoksyjne zasady, nie pozwalają na wydawanie wielkich sum za zawodników - nie daje żadnych szans na rywalizację z najlepszymi. Toteż właściwie podstawowa przyczyna, dla której londyński zespół opuszczają największe gwiazdy. Ciągłe nadzieje na kolejny lepszy sezon, które za każdym razem okazują się płonne. Dla tak ambitnych futbolistów jak Fabregas, sześć lat oczekiwania na jakiekolwiek trofeum to wieczność. Nic więc dziwnego, że wraz z każdym następnym przegranym sezonem, jeszcze bardziej pragnął odejść.

Wengerowi, w tej chwili można zarzucić wiele, ale chyba najbardziej, że w swej idei popada w niebezpieczną skrajność. Niegdyś w jego drużynie widać było połączenie doświadczenia z młodością, teraz stawia wyłącznie na młodość. W dzisiejszym, przegranym 0:2 z Liverpoolem spotkaniu, zagrało 7 piłkarzy, którzy nie ukończyli 22 roku życia (wliczając zmiany). Dawniej natomiast każda formacja miała doświadczonego i charyzmatycznego lidera. Wystarczy wspomnieć takich graczów, jak: Campbell, Vieira, Ljungberg, Pires czy Henry. Obecnie zaś próżno szukać w kadrze Arsenalu tak wybitnych futbolistów. Prawdopodobnie jest to główny powód coraz gorszych wyników.

Nie mniej istotna jest rola zmienników. Stare piłkarskie powiedzenie mówi: „pokaż mi swoją ławkę rezerwowych, a ja powiem ci, jak silną masz drużynę”. Jeżeli tą miarą oceniać by Kanonierów, to wylądowaliby oni pewnie wśród angielskich przeciętniaków (ławka rezerwowych z meczu z Liverpoolem: Fabiański, Miquel, Oxlade-Chamberlain, Lansbury, Chamakh, Miyaichi, Bendtner, nie wygląda zbyt imponująco).

Ogromnym problemem pozostaje również styl gry, zupełnie nie przystający do wymogów Premiership. Futbol prezentowany przez Arsenal jest za bardzo oparty na technice, zbyt ofensywny, kombinacyjny, błyskotliwy, a nieraz wręcz niefrasobliwy. Brakuje taktycznego rygoru, a zwłaszcza siły fizycznej. Często atuty Kanonierów zostają stłamszone poprzez agresywną i brutalną grę przeciwnika. Otwartą kwestią pozostaje także nastawienie piłkarzy do pojedynków. Brak pewności siebie, słaba mentalność, która nie pozwalała czasami zwyciężać w wygranych już spotkaniach, np. z remis z Newcastle 4:4 mimo prowadzenia 4:0, czy porażka z Tottenhamem mimo prowadzenia 2:0.

Wengera wystarczy porównać do Fergusona, aby dostrzec większość wad tego pierwszego i błędne decyzje w prowadzeniu klubu. Francuz jest niemal całkowitym przeciwieństwem Szkota, czyli trenera wiecznie nienasyconego, przeraźliwie ambitnego, zawsze walczącego o najwyższe trofea, wymagającego od swoich zawodników bezwzględnego rygoru taktycznego, poświęcenia dla całego zespołu. Szkoleniowca, który znakomicie wczuwa się w nowe trendy rządzące piłką, który nie skąpi na młodych graczów.

Można się, więc sprzeczać i twierdzić, że koncepcja Wengera jest szlachetna i nabiera jeszcze większego blasku wobec skomercjalizowanego do cna współczesnego futbolu. Można twierdzić, że jest to idea, która próbuje przywrócić romantyczne czasy, gdy najważniejsza była rywalizacja czysto sportowa, a silniejszy był ten, kto miał pomysł na zespół; ten, który wykazywał się innowacyjnością w zakresie rozwiązań taktycznych czy treningowych; czy wreszcie ten, który potrafił wyłapywać większe talenty i lepiej szkolił młodzież. Niestety, te czasy minęły bezpowrotnie. Wiedzą o tym ludzie związani z angielską piłką, czy nawet skupieni wokół Arsenalu. Zauważają to pewnie też wszyscy fani tego klubu, jedynie nie Arsene Wenger, który gotów jest poświęcić wiele, byle tylko dowieść swej racji. Czy jednak starczy mu czasu i siły, a przede wszystkim cierpliwości jego przełożonym ? Bowiem jak na razie wszystko to wygląda na kontrolowany regres dokonywany przez ekscentryka, święcie przekonanego o słuszności swej koncepcji budowania drużyny, a przy tym nie dostrzegającego, że tej drużyny już nie ma.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Łatwy rywal ?


Kiedy przeciętny fan futbolu w Polsce dowiedział się, że rywalem Wisły Kraków w 4 rundzie eliminacyjnej Ligi Mistrzów został anonimowy klub z marnej cypryjskiej ligi, to oczami wyobraźni powędrował do wrześniowych bojów toczonych przez polski zespół w fazie grupowej tych rozgrywek. Niestety nic bardziej mylnego. Wystarczy wnikliwszym okiem spojrzeć na Apoel Nikozja, by przekonać się, że nie jest to całkowicie anonimowa drużyna, która posiada co najwyżej solidnych rzemieślników.

Ponadto w tej chwili liga cypryjska w rankingu sporządzonym przez UEFA zajmuje 20 miejsce, podczas gdy Ekstraklasa dopiero 24 miejsce. To Cypr na przestrzeni ostatnich trzech sezonów miał dwie drużyny w Lidze Mistrzów (Anorthosis Famagusta, Apoel). Dawno już minęły czasy, gdy do Polski przyjeżdżały zespoły z Cypru, Armenii, Mołdawii czy Azerbejdżanu, prosząc tylko o jak najmniejszy wymiar kary. Piłka nożna rozwija się teraz nawet w tych najmniejszych i najbiedniejszych państewkach, następuje powolne i powszechne wyrównywanie sił między tymi najlepszymi, a tymi najgorszymi. Gdzieś na uboczu pozostaje rodzima piłka, w której z jednej strony pogłębia się dystans do tych najsilniejszych, a z drugiej strony doganiają nas niegdysiejszy dostarczyciele punktów. Zatem wbrew obiegowym opiniom Apoel Nikozja, to klub, którego

nie można zlekceważyć.

Jest to jedna z najbardziej utytułowanych cypryjskich ekip, 21-krotny mistrz oraz 19-krotny zdobywca pucharu. W ostatnim sezonie w 32 ligowych meczach uzbierali 74 punkty, wygrali 24 mecze, zremisowali 2, przegrali 6. W obecnym sezonie w eliminacjach nie stracili jeszcze bramki (2-0 i 4:0 ze Skanderbeu Korcza, a ze Slovanem Bratysława zremisowali u siebie 0:0, by zwyciężyć na wyjeździe 2:0).

Ich największym sukcesem był udział w fazie grupowej Ligi Mistrzów w sezonie 2009/2010. Wówczas napsuli krwi Atletico Madryt dwukrotnie z nimi remisując i sensacyjnie wywalczyli punkt na Stamford Bridge (remis z Chelsea 2:2, gol Marcina Żewłakowa).

Od trzech lat ich opiekunem jest Ivan Jovanovic, co zapewnia stabilizację szkoleniową i kadrową (siedmiu zawodników, którzy zagrali w pojedynku z Chelsea w 2009 roku, ma szansę zagrać przeciwko Wiśle). W drużynie jest kilku interesujących piłkarzy, jak: Dionisios Chiotis (13 lat bronił w AEK Ateny), portugalski obrońca Paulo Jorge (7 lat gry w Sportingu Braga, 147 meczów), Sanel Jahic (wychowanek Sochaux, potem występował w Las Palmas i AEK Ateny), Nuno Morais (bohater szokującego transferu z Chelsea, były gracz portugalskiej młodzieżówki), pomocnik Marcinho (przez 6 lat reprezentował barwy Maritimo, zaliczając 140 spotkań), skrzydłowi Gustavo Manduca (wcześniej m. in. Benfica i AEK, strzelec dziesięciu bramek w zeszłym sezonie) i Konstantis Charalambidis (grał w Panathinaikosie, reprezentant Cypru – 50 meczów i 11 goli), Ivan Trickovski (futbolista Red Staru Belgrad i Macedonii – 12 spotkań), napastnicy Ailton (w FC Kopenhadze 93 mecze i 21 goli) oraz Esteban Solari (najskuteczniejszy obok Manduki strzelec zespołu – 10 bramek – dawniej gracz Almerii i Lierse).

Pod względem finansowym Apoel przewyższa nieznacznie Wisłę. Ma większy budżet – 15 milionów euro wobec 12 milionów. Więcej płaci najlepszym zawodnikom (pół miliona euro rocznie zarabia Solari, 350 tysięcy Manduca, Nuno Morais 250 tys., a Chalarambidis 220 tys., podczas gdy w Wiśle podobne pobory ma jedynie Kew Jaliens, ok. 400 tysięcy euro rocznie).

W ocenie ekspertów to Wisła Kraków zdaje się być faworytem i pewnie zmierza

po historyczny sukces.

Od 15 lat polski klub nie zagrał w Lidze Mistrzów. Na przestrzeni ostatnich 10 lat krakowska drużyna 6-krotnie próbowała otworzyć bramy raju i zagrać w tych elitarnych rozgrywkach. Trzy razy na przeszkodzie stawały takie potęgi, jak Barcelona oraz Real Madryt. Dwa razy wyżej notowane Anderlecht oraz Panathinaikos. Raz zbyt silna okazała się Levadia Tallin. W tym roku natomiast wszystko ma się rozgrać inaczej, znacznie lepiej niż w poprzednich latach. Już teraz różnice między poprzednimi wcieleniami Wisły, a tym obecnym są ogromne. Holenderski trener Maaskant, holenderski dyrektor sportowy Stan Valckx oraz cały tabun obcokrajowców.

Zmienił się również styl gry. Obecnie jest bardziej wyrachowany, mądry, a nierzadko bardzo zachowawczy. Zalety i wady „Wiślaków” poznaliśmy w poprzednich spotkaniach. Do atutów z pewnością należy dobra organizacja gry, solidna defensywa, zrozumienie i znakomita współpraca pomiędzy poszczególnymi formacjami, dobre przygotowanie kondycyjne oraz taktyczne, a także szczypta błyskotliwości i kreatywności w postaci, znajdującego się w wybornej formie, Meliksona. Największą bolączką pozostaje tempo rozgrywania ataków, zbyt mała mobilność piłkarzy, wymienność pozycji oraz niewielka ilość gry indywidualnej.

Przewidywane składy:

Wisła Kraków: Pareiko - Lamey, Jaliens, Chavez, Diaz - Sobolewski, Nunez, Melikson - Małecki, Genkov, Kirm

Apoel Nikozja: Chiotis – Jahic, Paulo Jorge, Boaventura, Kontis – Nuno Morais, Helio Pinto, Manduca, Charalambidis – Trickovski, Solari

Piłkarze, na których warto zwrócić uwagę

Maor Melikson (Wisła Kraków) – wyborna forma, wspaniałe mecze w Wiśle, powołanie do reprezentacji Izraela, sparing i dwie bramki, a także ogromny wyrzut wobec zawodnika, który nie chciał grać dla Polski. Posiada on wszystko, czego nie ma żaden polski kopacz. Technika, błyskotliwość, fantazja, nie boi się pojedynków jeden na jeden, znakomicie rozgrywa piłkę, potrafi asystować, ale również wykończyć akcję ofensywną.

Konstantis Charalambidis (Apoel Nikozja) – kat Wisły z pojedynku z Panathinaikosem (dwie asysty i gol). Niezwykle szybki i dynamiczny gracz, wybiegany, dobry drybling, trudny w upilnowaniu. Świetnie czuje się zarówno w grze z kontry, jak i w akcjach kombinacyjnych. Zawsze groźny pod bramką rywala.

Przewidywania

Jeżeli Wisła chce wyeliminować Apoel to kluczowe będzie zachowanie koncentracji przez pełne 90 minut. Jak już wcześniej wspominałem nie można zlekceważyć przeciwnika, gdyż posiada on w swoich szeregach wielu dobrych zawodników, których doświadczenie z występów w Lidze Mistrzów może okazać się bezcenne. Ponadto trzeba uważać na kontry, gdyż cypryjska ekipa ma szybkich skrzydłowych. Zatem boczni obrońcy muszą skupić się przede wszystkim na obronie, a w dalszej kolejności na ataku (problemem może być gra Juniora Diaza, który nie radzi sobie z dynamicznymi piłkarzami). Jeśli to wszystko znajdzie realizację w trakcie spotkania, a w ofensywie zespół wykaże się inwencją i szybkim rozegraniem ataków, to szanse na awans mogą być duże.

sobota, 13 sierpnia 2011

Ocalić od zapomnienia: część 9

„Przyjechał na mecz sparingowy i może o sobie powiedzieć veni, vidi, vici. Był bohaterem spotkania i faktycznym jego zwycięzcą. Skrzydłowy Ruchu, znajduje się w formie, jakiej nigdy jeszcze u nikogo nie widzieliśmy. Błyskawicznie szybki, technicznie bez zarzutu, nerwowo opanowany, prowadzi piłkę w pełnym gazie krótko przy nodze, wybiega momentalnie na wolną pozycję, cofa się, idzie do przodu, centruje i ... strzela, że raduje się serce”.

Tak prasa pisała o Gerardzie Wodarzu, tuż przed Igrzyskami Olimpijskimi w Berlinie, który jak się później okazało, był najlepszym polskim zawodnikiem na turnieju. Lewoskrzydłowy Ruchu Chorzów strzelił 5 bramek, z czego 3 w pojedynku z Wielką Brytanią (w ciągu dziewięciu minut). Wówczas wszystkie gazety w Polsce rozpływały się w zachwytach nad tym wybitnym piłkarzem, a jeden z angielskich klubów zaproponował mu przeprowadzkę i zarobki w wysokości 10 tysięcy funtów.

W cieniu

On jednak był wierny barwom Ruchu, w którym spędził niemal całą piłkarską karierę, aż do wybuchu wojny. Tworzył wraz z Peterkiem i Wilimowskim najlepszy przedwojenny atak w kraju i przez wszystkie lata gry dla zespołu pozostawał, choć niesłusznie, w cieniu swych kolegów. Dla drużyny rozegrał 183 spotkania, zdobył 51 goli i pięciokrotnie wywalczył mistrzostwo.

Dużo większy rozgłos zyskał w reprezentacji, szczególnie po wspomnianych wyżej, igrzyskach w Berlinie. W kadrze zadebiutował w 1932 roku i z miejsca stał się jej podstawowym graczem. Wystąpił w 31 meczach i strzelił 13 bramek. Ponadto wystąpił na Mistrzostwach Świata w 1938 roku i w konfrontacji z Brazylią zaliczył znakomity występ, asystując przy niemal wszystkich golach Wilimowskiego.

Dr Stanisław Mielech, jeden z najlepszych publicystów owych czasów, pisał: „Jest ideałem gracza na tej pozycji, w każdym calu nowoczesnym”. Również prasa sportowa nie szczędziła mu pochwał: „Błyskawicznie szybki, technicznie bez zarzutu, prowadził piłkę krótko przy nodze, opanowany”. Wyróżniał się nie tylko świetną techniką czy imponującą szybkością, ale także wspaniałymi dośrodkowaniami, niezwykle dokładnymi, dzięki, którym tak wiele bramek zdobywał klubowy kolega Teodor Peterek. Wodarz był ponadto wzorem pracowitości. Na treningach zawsze pojawiał się jako pierwszy, a przed zajęciami z zespołem sam wykonywał kilkadziesiąt dośrodkowań z różnych odległości.

Człowiek wielu pasji

Z zawodu był księgowym. Ukończył Szkołę Handlową i pracował w Hucie Batory, z którą związany był do emerytury. Kochał muzykę i malarstwo. W rodzinnym domu zawsze leżały sterty nut. Wodarz grał m.in. na skrzypcach i akordeonie. Bliska była mu też cytra. Wtajemniczył go Jan Zorzycki, który grywał na tym instrumencie razem z synem Franciszkiem, jednym z trzech braci, także piłkarzy Ruchu. Wodarz lubił również malować. Myślał nawet o tym by rozpocząć nauki w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Gdy w domu brakowało pieniędzy na farby, zlewał do słoików resztki, które zostawały po renowacji mieszkań, i dzięki temu przelewał swoją wyobraźnię na płótno. Lubił malować pejzaże i ludzi. Dużo szkicował ołówkiem.

Polak z krwi i kości

Wojenna zawierucha zaprowadziła go, aż do Wielkiej Brytanii, gdzie został przydzielony do Polskich Sił Powietrznych. Zanim jednak tam trafił, pod groźbą kary śmierci, wstąpił do Wehrmachtu. W czasie walk w rejonie Paryża zdezerterował z niemieckiego oddziału i cudem uniknął śmierci. W latach 1945-1946 był zawodnikiem szkockiej drużyny FC Fraserburgh, a po powrocie do Polski grał ponownie w Ruchu Chorzów (do 1947 roku). Po zakończeniu kariery był trenerem. Pracował w wielu górnośląskich klubach (m. in. Górnik Zabrze w latach 1950-1954), lecz nie osiągnął większych sukcesów.

Bibliografia
Hałys Józef, Polska piłka nożna, Kraków 1986, Krajowa Agencja Wydawnicza, s. 922-923.

piątek, 5 sierpnia 2011

Tak dziwna to chwila

Jeżeli komuś przejadł się futbol na najwyższym poziomie, stałe i powtarzalne pojedynki między tymi samymi drużynami, to niech zainteresuje się piłką w wydaniu rodzimym. Polski fan tej dyscypliny nie może się nudzić. Jest na co ponarzekać, jest z czego się pośmiać, o czym pomarzyć, a nawet jest, choć rzadko, z czego cieszyć. Mecze łączą w sobie kuriozalność i dramatyzm jednocześnie. Przetasowaniom w ligowych rozgrywkach zazwyczaj nie ma końca. Dużo dzieje się na trybunach oraz w PZPN-ie. Wszystko to daje nam pasjonujący wachlarz emocji.

Wystarczy spojrzeć na obecny sezon. Kiedy wszystko zmierzało ku nieuchronnej i ustalonej przez bogów katastrofie (patrz: pojedynki Jagiellonii z Irtyszem Pawłodar), nastąpiło totalne zaskoczenie. Trzy polskie kluby są nadal w pucharach, co nie zdarzyło się na tym etapie rozgrywek od dawien dawna. A miały już dawno odpaść. W tej chwili mieliśmy psioczyć na wszystko i wszystkich, ale nastąpiło coś dziwnego, niewytłumaczalnego nawet dla najbardziej optymistycznie nastawionego pasjonata futbolu z Polski.

Najbardziej zaskoczyła Legia. Zagrała w sposób dojrzały, wręcz wyrachowany. Wypunktowała silniejszego rywala i stłumiła jego największe atuty. Zawodnicy byli w formie, dobrze przygotowani pod względem kondycyjnym i motorycznym. Wreszcie przygotowania do nowego sezonu zostały wykonane należycie. Warto również podkreślić całkiem udane transfery, graczów - Żewłakow, Ljuboja - którzy stanowią wartościowe uzupełnienie dla zespołu.

Jeśli pochwaliłem Legie za transfery, to dokonania Wisły na tym polu muszą budzić jedynie zachwyt. Wyciągnięcie Lamey’a (za darmo, nie grał od ponad roku, a teraz odgrywa kluczową rolę w drużynie, zdobył już dwie bramki w eliminacjach do Ligii Mistrzów), Jaliensa (były reprezentant Holandii, doświadczony, występował na Mistrzostwach Świata w 2006 roku, a także w europejskich pucharach, grając w AZ Alkmaar) bądź Meliksona (który na rodzimych boiskach wyrasta na niemal wirtuoza, piłkarza z innej planety) za niecałe 2,5 mln euro (tyle kosztowali Trabzonspor bracia Brożkowie) jest czymś niezwykłym i szokującym w realiach polskiej ligi. Tak doskonałe i przemyślane transakcje są dziełem dyrektora sportowego, Stana Valckx’a. Zaś dziełem trenera, Roberta Maaskanta, jest to, że tak znakomicie i równie szybko tych zawodników do krakowskiej ekipy wkomponował. A przecież w ciągu ostatnich 12 miesięcy dostał niemal nową drużynę. Stworzył jednak zespół poukładany, grający mądry futbol.

Piekiełko dla swoich fanów zorganizowali futboliści Śląska Wrocław. 210 minut zaciętej i dramatycznej walki, wiele niewykorzystanych sytuacji i w końcu „zwycięskie” rzuty karne. Morderczy dwumecz, w którym emocji było aż nadto. Jeżeli podopieczni Lenczyka marzą o fazie grupowej Ligi Europejskiej to muszą koniecznie poprawić skuteczność (chociaż ze stwarzaniem sytuacji podbramkowych nie ma problemów).

Dziwna to chwila. Oglądać polskie zespoły w europejskich pucharach niemal za każdym razem zwycięskie. Jeszcze dziwniejsze to zachwycać się ich stylem gry czy przygotowaniem do pojedynków. Zadziwiający jest również fakt, że polska piłka klubowa pnie się powoli w rankingu UEFA. Jeszcze przed wczorajszymi spotkaniami zajmowała 23 miejsce (awans o jedną pozycję). Zdobywając kolejne punkty jest szansa na dalszą poprawę. Pozostaje tylko jedno pytanie: czy w tym sezonie przeżyjemy więcej tak dziwnych chwil ?